Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Electric Light Orchestra zagrała w Gdyni

Marcin Mindykowski
Dziś w ELO jest aż trzech wokalistów. Śpiewają w charakterystycznych, wysokich rejestrach
Dziś w ELO jest aż trzech wokalistów. Śpiewają w charakterystycznych, wysokich rejestrach Tomasz Bołt
Electric Light Orchestra to jeden z tych zespołów, którego istnienie przedłuża dziś raczej zapotrzebowanie publiczności na ich muzykę niż faktyczny potencjał artystyczny. Wtorkowy, gdyński koncert najnowszego wcielenia grupy udowodnił jednak, że wciąż można choć na chwilę wskrzesić magię muzyki formacji. A skoro prezentacja tych utworów wciąż spotyka się z tak żywą reakcją publiczności, dlaczego zakopywać je pod ziemią?

ELO to bez wątpienia jedna z najjaśniej świecących gwiazd lat 70. i 80. Rock nigdy nie unikał muzyki klasycznej, ale patent grupy na połączenie tych dwóch światów nie polegał na typowych orkiestrowo-rockowych fuzjach.

Zresztą już pierwszy przebój zespołu, "Roll over Beethoven", opowiadający historię zafascynowanego rock'n'rollem radiowego DJ-a, który ogłosił muzyczną abdykację Beethovena i Czajkowskiego, nie pozostawiał złudzeń, że członkowie ELO cenili przede wszystkim prostotę i energię. Mózg projektu, Jeff Lynne, miał jasno wytyczony cel - chciał tworzyć dobre, trzy-, czterominutowe piosenki z ładnymi melodiami. Owszem, w klasycyzującym instrumentarium - ale zawsze musiało się ono podporządkować muzycznej przystępności. Tematyka tekstów też doskonale wpisywała się w tę piosenkową konwencję - muzycy w ckliwy sposób śpiewali głównie o uniesieniach i zawodach miłosnych.

W latach 90. fanom grupy pozostała już tylko jej mutacja pod nazwą ELO Part Two, od której odciął się najważniejszy muzyk - Jeff Lynne. Skład grupy, który zobaczyliśmy we wtorek w Gdyni (ELO - The Former Members), swoją historyczną ciągłość legitymował obecnością w szeregach Mika Kaminskiego (skrzypka grupy z lat 70.), autora orkiestracji Louisa Clarka i trzech osób związanych z drugim ELO. Legitymował, bo w lutym br. zmarł basista Kelly Groucutt, którego zastąpił Glen Burtnik.

Mimo to muzykom udało się odtworzyć na żywo najważniejsze cechy stylu ELO: chwytliwą melodyjność, bogate aranżacje i wielogłosowe harmonie wokalne - a wszystko to podane z rock'n'rollowym nerwem. Nie zabrakło też orkiestracji w wykonaniu orkiestry symfonicznej, nad przebiegem których czuwał sam Louis Clark. Muzycy zaprezentowali materiał przekrojowy, kładąc nacisk na te najbardziej "kasowe" kompozycje. Usłyszeliśmy więc m.in. "Rock'n'roll is a King", "Living Thing", "Evil Woman", "Telephone Line", i "Hold on Tight". W "Turn to Stone", za sprawą solowych popisów muzyków, pojawiła się nawet nuta progresywna. Bis był jeden, za to konkretny - największy przebój ELO, "Don't Bring Me Down", odśpiewała z muzykami cała roztańczona hala.

Istnienie zespołów, w których skład osobowy mocno różni się od klasycznego, zawsze będzie kwestionowane. Bardziej dogmatyczni fani ELO nie mogli we wtorek uciec od wrażenia obcowania z kopią ich ulubionej grupy - momentami jednak bardzo zbliżoną do oryginału. Na takie koncerty słuchacze chodzą jednak nie na nazwiska, ale po to, by jeszcze raz usłyszeć piosenki, które pokochali. Kluczową kwestią wydaje się więc pytanie, czy te utwory po latach wciąż się bronią. A w wypadku ELO zdają ten test całkiem nieźle.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto