Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wojciech Tochman: Byłoby mniej bieda-turystów, gdyby nie Facebook [WYWIAD]

Marek Szymaniak
Wojciech Tochman, reporter
Wojciech Tochman, reporter Fot. Bernard Trigaux
Wojciech Tochman opowiada o nowej książce "Eli, Eli", która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne 9 października. Reporter pisze o Filipinach, jakich nie znamy, o świecie najuboższych, którzy od lat żyją w slumsach i na cmentarzach Manili. Ale nie jest to książka tylko o nich. Jest i o nas.

Wojciech Tochman opowiada o nowej książce "Eli, Eli" - Wywiad

Marek Szymaniak: W niemal każdym państwie na świecie są slumsy. Dlaczego wybrał Pan akurat Filipiny?

Czytaj także: Relacja prosto z wojennego piekła. Anna Wojtacha pod ostrzałem naszych pytań [WYWIAD]

Wojciech Tochman: Chyba w nie w każdym. W Afryce, Azji i Ameryce Południowej jest bieda, jakiej my w Europie nie znamy od kilku pokoleń. Może ktoś myśli, że w Polsce jest nędza, ale jej tu nie ma. I na tych dziwnych zdjęciach, które zobaczyłem po raz pierwszy w na komputerze w księgarni Wrzenie Świata biedy nie było widać. Przysłał mi te fotografie Mariusz Szczygieł, mój przyjaciel od wielu lat, wtedy szef redakcji „Dużego Formatu”. Pytał: Co zrobić? Publikować je? A może obok zdjęć dać wywiad z ich autorem? Czy to raczej makabryczna ciekawostka i dać sobie spokój? Te dokumentalne obrazy, z jednej strony piękne, z drugiej straszne, budziły zaciekawienie, ale i sprzeciw. Przedstawiały chorą kobietę z Filipin.

Jak ona wyglądała?

Różniła się od innych ludzi. Portret Josephine, za jej zgodą, publikujemy w „Eli, Eli”. Zapewne niektórzy czytelnicy niechętnie spojrzą na chorą. I ja w pierwszej chwili pomyślałem, że trudno byłoby mi się z nią przywitać. Ale zaraz zganiłem się za tę myśl. Ja? Reporter? I mam takie obawy? Postanowiłem się z tym niepokojem zmierzyć. Te zdjęcia zrobił Grzegorz Wełnicki, student filmówki, który pojechał na Filipiny po śmierci swojego ojca, z którym miał bliską i fajną przyjacielską relację. Będąc w żałobie postanowił dokumentować życie ludzi, którzy nie potrafią rozstać się ze swoimi umarłymi i dlatego mieszkają na cmentarzach. Wyjechał ich szukać w Manili.

Co Pan odpisał Mariuszowi Szczygłowi?

Że to żadna ciekawostka, że wywiad z tym fotografem to kiepski pomysł, ale chcę jego adres mailowy. Grzesiek przyjął moje zaproszenie i przyszedł do Wrzenia Świata, gdzie i my teraz siedzimy. Postanowiliśmy, chyba w ciągu kilku minut, że polecimy na Filipiny razem, że może będzie z tego książka. Ale pewności, że coś z naszego wyjazdu powstanie nie było, nigdy jej nie ma przed rozpoczęciem pracy. Polecieliśmy do Hong Kongu i stamtąd do Manili.

Zatem miejsce wybrał Grzegorz Wełnicki?

Miejsce wybrał Google. Kiedy po stracie ojca Wełna był w kiepskiej formie, poprosił kolegę, by wpisał w wyszukiwarkę hasło „najgorsze miejsce na ziemi”. Nie pamiętam, czy wpisali to po polsku, czy po angielsku. W każdym razie na ekranie wyskoczyła im Manila. No więc Wełna kupił bilet do stolicy Filipin, poleciał tam i zamieszkał w slumsie. Przywiózł stamtąd zdjęcia Josephine. Potem, już w trakcie naszej wspólnej pracy, okazało się, że książka będzie o czymś znacznie szerszym: o nędzy w jakiej żyją ludzie i o kilku innych ważnych sprawach. O tym, jak biali podróżują do takich miejsc. Jak do dzisiaj za światem wlecze się dziedzictwo kolonializmu. I o tym, czy to, co tam widzimy, ta bieda mieszkająca za płotem bogactwa, to wciąż konsekwencje tamtych czasów, czy może jednak przyczyna jest inna.

W „Dzisiaj narysujemy śmierć” ekstremalne trudne były dla Pana rozmowy ze zgwałconymi kobietami i mordercami. Co było najtrudniejszego w pracy na Filipinach?

Muszę uczciwie przyznać, że taka skala trudności się nie powtórzyła. Rwanda była najcięższa. Ale i w Manili mieliśmy pod górkę. Rozmowy z chorą Josephine, choć nie miałem żadnego problemu, by się z nią przywitać, to żadna bułka z masłem. I ja, i fotograf mieliśmy mnóstwo wątpliwości i obaw: przybywamy z innego, białego świata, pytamy, węszymy, obserwujemy biedę. Jak to robić z szacunkiem dla obserwowanych? Jak niwelować przepaść między nami? Czy w ogóle da się to zrobić? Czy da się to robić bez pychy?

Zobacz: Kuczok: Przeciskam się przez szczeliny, aby się zresetować. Pod ziemią rodzę się na nowo [WYWIAD]

Jeden z bohaterów książki oprowadza wycieczki pt. „True Manila”. Skąd w turystach z zachodu potrzeba oglądania ubóstwa?

Wojciech Tochman - dalszy ciąg wywiadu na kolejnej stronie

Zobacz koniecznie: Marcin Kydryński: Lizbona to miasto dla himalaistów [WYWIAD]

Każdy ma pewnie inną motywację. Jedni idą na slumsy, aby przeżyć coś ekstra, coś innego, granicznego, co nie jest oferowane w katalogach turystycznych, w przewodnikach. Inni idą dla szpanu. Zastanawiam się, ilu takich bieda-turystów zrezygnowałoby ze slums-wycieczki, gdyby nie było Internetu, Facebooka. Gdyby nie mieli narzędzia do natychmiastowego pochwalenia się swoim trofeum, jakim jest fotografia z dzielnicy ludzkiej nędzy, ludzkiego upodlenia. To chyba dzisiaj jest trendy: patrzcie, jakie miałem ekstremalne wakacje! Prawdziwe safari! Znajomi oglądający takie zdjęcia na facebooku mają chyba odnieść wrażenie, że byliśmy w jakimś niezwykle niebezpiecznym miejscu: brud, przemoc, choroby i dzikość. A to nie tak. Bieda-wycieczki są organizowane w taki sposób, by białemu nic złego się nie stało.

Możemy też pokazać sobie i innym, że pomagamy dając biednym np. coś do zjedzenia.

Bywają i tacy turyści, którzy chcą pokazać, jak bardzo są miłosierni. Dają biednemu jedno euro i idą dalej. To go upokarza, bo na odległość cała sytuacja wieje pogardą i fałszem. A dlaczego nie dają 15 euro? Stać ich, za noc w hotelu płacą po kilkadziesiąt albo po kilkaset euro. Oczywiście mają gotową odpowiedź: „a czy ten biedak umiałby sensownie wydać nasze 15 euro? Na pewno nie. Pewnie przepije, przećpa, zamiast dać dziecku na mleko. Nasze 15 euro biedaka by zdemoralizowało, damy więc jedno euro, żeby jednak coś dać”. Ale chyba nikt z tych turystów nie sprawdza, czy ich przypuszczenia mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. Łatwiej mieć listę fantazji, stereotypowych wyobrażeń, wygodnych usprawiedliwień. Biorąc sporo od biednych, zresztą bez pytania o zgodę, fotografując ich twarze i dziurawe domy, chcemy ocalić swój portfel. Nasz kontakt z biedą zwykle jest i bezwstydny, i bezkarny. Czy są tacy, którzy jednak idą zobaczyć biedę z jakimiś sensownymi i uczciwymi intencjami? Na pewno tacy bywają, ale trudno ich spotkać.

Czy słyszał Pan historię dziecka, któremu jednak udało się wyrwać ze slumsów?

Myślę, że komuś się gdzieś udało. Szukałem takiej osoby. Nie znalazłem. W „Eli, Eli” piszę o człowieku, który próbuje uciec ze slumsu. Wmawia sobie, że jest aktorem i charytatywnym działaczem, kimś innym, może lepszym od swoich sąsiadów. Ale jest więźniem swojego wychowania, swojej kultury, swojej biedy i nie daje rady uciec. Ze slumsu wyjścia nie ma. Z chwilą narodzin dziecko wpada w otchłań nędzy, z której nie już nigdy się nie wydostanie. Jeżeli są wyjątki, to tylko dlatego, że ktoś im pomógł, i potwierdzają tę regułę.

Jak wygląda tam wychowanie dzieci?

Znam wdowę samotnie wychowującą czworo dzieci. Mieszkają na grobach, na cmentarzu. Matka z czułością dba, aby jej dzieci chodziły codziennie do szkoły. Nauka jest bezpłatna. Zawsze są czysto ubrane. Na Cmentarzu Południowym nie jest to rzadki widok. Są takie matki, tacy ojcowie także w slumsach, na Onyksie. Ale są i tacy, którzy nie zdają egzaminu z rodzicielstwa. Mnóstwo dzieci nie chodzi do szkoły, bo muszą pracować. Pieniądze oddają rodzicom, którzy nigdy nie pracowali. Dziadkowie tych dzieci też nigdy nie pracowali. Masy żyjące w slumsach to potomkowie niewolników, którzy w systemie feudalnym mieszkali i harowali na wsiach, na nieswoim polu. Kiedy tylko nadarzyła się okazja, ci umęczeni robotą wieśniacy przeszli do miast. Byli wolni. Ale nikt im nie powiedział jak z tej wolności korzystać. Oni myśleli, że wolność polega na tym, że się nic nie robi. Więc budowali szałasy w mieście, blisko rzeki, z której dość szybko robili biologicznie martwy ściek, i cieszyli się tym, że nie muszą pracować. Zresztą i ofert pracy pewnie nie było zbyt wiele. Płodzili dzieci. Dużo tam jest przemocy, dużo dziecięcej krzywdy.

W takich miejscach przeraża też skala prostytucji, także wśród dzieci.

Są tam całe miasteczka, które żyją z prostytucji swoich córek. Ludzi zmusza do tego nędza. To hańba świata i wielka trauma Azji.

Jak wyglądała Pańska współpraca z Grzegorzem Wełnickim?

Super nam się razem pracowało, choć go różni „życzliwi” ostrzegali, żeby na mnie uważał, bo jestem trudny.

Zobacz koniecznie: Maciej Jastrzębski: W Rosji wcale nie trzeba mieć mocnej głowy i wątroby [WYWIAD]

Jak podróżuje fotograf i reporter?

Wojciech Tochman - dalszy ciąg wywiadu na kolejnej stronie

Czytaj także: Raja Alem: Booker to dla kobiety z Arabii ważne zwycięstwo [WYWIAD]

Ponieważ Wełna mieszkał tam wcześniej, drzwi do slumsów miałem szeroko otwarte. Bezpieczne wejście. To ogromny komfort, oszczędność czasu i pieniędzy. Wszyscy go tam znali i witali jak starego przyjaciela. I mnie podobnie, bo przyjaciele przyjaciół są naszymi przyjaciółmi. Grzesiek podzielił się ze mną kilkoma kluczowymi informacjami o tym miejscu. To było ogromne ułatwienie. Spędziliśmy tam wiele tygodni. Ale pańskie pytanie, rzecz jasna, trzeba potraktować szerzej. O tym jak podróżuje reporter jest również „Eli, Eli”. Po co tam jedzie? Czego oczekuje od spotkanych tam nędzarzy? Co dostaje? Za coś czy za nic? A fotograf?

Dlaczego zdecydował się Pan pracować z fotografem?

Bo on mi slumsy pokazał. Praca z fotografem ma wiele plusów i jeden wielki minus. Druga osoba to druga głowa, drugie oczy. Chcemy wspólnie stworzyć ważną i dobrą rzecz, gramy do jednej bramki, ale stosujemy różne narzędzia, więc nie stanowimy dla siebie konkurencji. Jesteśmy dla siebie wzajemnym wsparciem, intelektualnym, emocjonalnym, towarzyskim. To, jeśli duet jest zgrany, ogromna wartość i przyjemność. Co wieczór przegadujemy, co dzisiaj zrobiliśmy, czego nam jeszcze brakuje, co jest ciekawe, co powinniśmy jeszcze sprawdzić, gdzie jeszcze pójść, do kogo i po co. Samotność reportera w podróży, autorzy literatury non fiction świetnie ją znają, jest mniej dokuczliwa. Współpracownik musi być dobrym wyrozumiałym kumplem, inaczej to się nie uda. Praca w duecie to także większe bezpieczeństwo. Raźniej się idzie przez slums we dwóch, szczególnie o trzeciej nad ranem.

A minus?

Bez towarzystwa obiektywu fotografa reporterowi więcej wolno. Bohater, kiedy jest tylko z reporterem zwykle się bardziej otwiera, więcej i szczerzej mówi. Dlatego często na Onyksie rozmawiałem z ludźmi bez udziału Grześka. Wełna przychodził potem albo wcale. Robił swoje w tym czasie. Kiedy piszę książkę i chcę, z jakiegoś ważnego powodu, ukryć dane bohatera, utrudnić jego rozpoznanie, to mogę mu lekko zmienić wiek, czy adres, zmienić imię, wykreślić nazwisko albo też je zmienić. To jest dopuszczalne przez zasady gatunku, jakim jest reportaż. Ważne są fakty, one są nietykalne, ich przekręcać nie wolno. Tak, czy inaczej, opisuję prawdziwych ludzi, ich prawdziwe cierpienia, emocje, cytuję ich prawdziwe słowa. Kiedy wiem, że w książce będzie na zdjęciu twarz człowieka – muszę jeszcze ostrożniej ważyć słowa, które go dotyczą. Bohater nie jest anonimowy. Nie mogę o nim napisać tak wiele, jak o tym bez twarzy, bez nazwiska. Nie wyobrażam sobie, by moja książka o Rwandzie „Dzisiaj narysujemy śmierć” zawierała zdjęcia ocalałych z ludobójstwa, z którymi rozmawiałem. To, co mi mówiły ofiary było bardzo intymne. I pewnie, gdyby pracował tam ze mną fotograf nigdy by mi tego nie powiedziały. A nawet gdyby powiedziały - nigdy nie napisałbym tego, co usłyszałem. Moich bohaterek – ofiar gwałtów – żaden czytelnik nie rozpozna, nie zlokalizuje. Ale wróćmy z Rwandy na Filipiny. Już po napisaniu „Eli, Eli”, w czasie korekty, dotarła do Grześka na fecebooku wiadomość, że jeden z naszych bohaterów, jego twarz widzimy w książce, zrobił jakąś straszną rzecz i wylądował w więzieniu. Choć napisała to Wełnie osoba, której ufam i wiem, że mówi prawdę, była to wiadomość z trzeciej ręki. A ja na razie tam się więcej nie wybieram, nie mogę więc tego sam sprawdzić. Gdybym nie miał fotografii to może dopisałbym jakieś dwa zdania, z których wynikałoby, że ten człowiek, pozytywna w sumie postać, jednak okazuje się strasznym draniem.

Krytycznie ocenia Pan pracę fotoreporterów.
Raczej stawiam im pytania. Niektórych kolegów one denerwują, więc zamiast rozmawiać, krzyczą, że nie rozumiem języka fotografii. Pytam na przykład o to, czy wiedzą komu robią zdjęcia. Czy patrzą na bohatera jak na człowieka, czy jak na obiekt? Te same pytania dotyczą zresztą reporterów. W „Eli, Eli” one padają. „Tygodnik Powszechny” napisał, że wygląda to tak, jakbym chciał dokonać symbolicznego zabójstwa reportażu, a więc gatunku, który uprawiam od lat. Nie wiem, czy pytaniami można zabić reportaż. Ale wiem, że wolno mi pytać o to, co mnie w naszej pracy niepokoi. Praca fotografa, który robi zdjęcia chorym, biednym, słabszym albo ich zakrwawionym zwłokom, i praca reportera, który tych ludzi opisuje to stąpanie po cienkim lodzie. Teza, że fotografowanie cierpienia i pisanie o nim, to naprawianie świata, jest oczywiście nietrudna do udowodnienia. Ale trzeba też widzieć, że często taka paplanina, to próba zawoalowania ciemnych stron naszej pracy, etycznie wcale nie tak jednoznacznych.

Publikując zdjęcia w książce idziemy na łatwiznę, bo nie musimy już tak plastycznie opisywać?

Oj, nie. Fotografie Grzegorza Wełnickiego w ogóle nie pokazują dzielnic nędzy. To znaczy pokazują, ale nie wprost. Wełna fotografuje twarze i ciała biednych. Jeśli wygooglujemy zdjęcia innych autorów, którzy pracowali w slumsach, to zobaczymy mnóstwo porażających kadrów z ludźmi mieszkających na śmieciach, czy w otwartych grobach. Slumsy są dla fotografów wdzięczną i spektakularną scenografią. A u Grześka tej scenografii nie ma. On wyjął portretowanych z kontekstu. Uznał, że same portrety opowiedzą o ich cierpieniu. W jego zdjęciach nie znajdziemy rynsztoku, smrodu kału i uryny. To jest, ale w opisie, w tekście.

Czytaj także: Kazik Staszewski: Polska jest moją matką, która mnie nienawidzi i ciągle mnie kara [WYWIAD]

Pisze Pan, że na reportażu zarabiają wszyscy od reportera, przez wydawców, tłumaczy , aż po linie lotnicze, a jego bohater często dalej zostanie z niczym. Zatem czy ta praca ma sens?

Wojciech Tochman - dalszy ciąg wywiadu na kolejnej stronie

Zobacz koniecznie: Tomasz Cichocki: Rekin w ludzkiej skórze planuje nowy rejs [WYWIAD]

Ma! Gdyby nie dziennikarze i reporterzy to kilka wojen skończyłoby się znacznie później. Dopiero wtedy, gdy wszyscy by się wykrwawili. Są lokalne konflikty, które trwają przez dziesięciolecia, bo nie ma tam dziennikarzy. Dlatego, ci którzy wszczynają i prowadzą wojny, nie lubią u siebie zagranicznych korespondentów. Przez całe lata reporterzy nie mogli się dostać na przykład do Czeczeni. Bo dla Rosji nic dobrego z tego by nie wynikło. Gdyby świat był bombardowany materiałami o Czeczeni, tak codziennie i tak obficie, jak był w przypadku Bośni, czy Chorwacji, Rosjanom byłoby trudniej.

Reportaż pozwala lepiej poznać świat?

Krótki news wielu rzeczy nie wyjaśnia. Publicyści wszystko wiedzą, a często nawet nie byli w miejscu, o którym mówią. Albo mówią tak, że ludzie tego nie rozumieją. Natomiast reporter niczego nie wie, wciąż dopytuje i ciągle nie jest pewny, czy dobrze dopytał. Czy to, co usłyszał, jest prawdą. Reporter pyta w imieniu czytelnika. Wojna w Bośni trwała ponad trzy lata. Chyba codziennie w naszych wiadomościach i w naszych gazetach mieliśmy dramatyczne informacje z oblężonego Sarajewa, z Mostaru, wreszcie ze Srebrenicy. Docierały do nas wieści o obozach koncentracyjnych, w których Serbowie więzili Muzułmanów. Przez trzy lata rozprawiały o tej wojnie różne mądre gadające głowy. Książkę „Jakbyś kamień jadła” wydałem siedem lat później. Kiedy zaraz po jej premierze, na spotkaniu autorskim, Zbigniew Zapasiewicz czytał fragment, pół sali płakało. Ludzie byli wstrząśnięci. Pytałem ich później o ten wstrząs. Wszyscy odpowiadali podobnie: przez trzy lata patrzyli na tę wojnę na ekranie telewizora i nic. To nie była ich sprawa. Dopiero dzięki reportażowi pojęli, co tam się stało. Nie tylko zrozumieli, ale, co może ważniejsze, dotknęli prawdziwego cierpienia tamtych prawdziwych ludzi. Ryszard Kapuściński powiedział kiedyś, że dramat człowieka oglądanego w telewizji nas nie obchodzi. Oddziela nas od niego szyba. Nie wiemy nic o jego przeszłości i nic o jego przyszłości. Widzimy go tylko w czasie teraźniejszym, w tej jednej chwili, kiedy patrzy na niego kamera. Więc jest dla nas nikim. Po chwili o nim zapominamy. A reportaż opisuje ludzi tak, że stają się nam bliscy. Ofiary trzęsienia ziemi na Haiti stają się nagle naszymi sąsiadami. I Japończycy po tsunami. I czarni w Południowej Afryce. I, mam nadzieję, Filipińczycy. Współczujemy im.

Reportaż karmi się ludzką krzywdą. Oparty na nim biznes jest uczciwy?

Zobacz koniecznie: Kasia Rosłaniec: Dziecko to nie dodatek do sukienki. Nie może być lekiem na samotność [WYWIAD]

Reportaż to kiepski biznes. Ale jednak sporo ludzi i firm z niego żyje. Autorzy, redaktorzy, wydawcy, tłumacze, graficy, drukarze, księgarze i tak dalej. Także linie lotnicze, kolej, hotele, restauracje, firmy ubezpieczeniowe. I państwa, bo trzeba zapłacić podatki, te vaty od wszystkich wydanych w tej sprawie pieniędzy i pity od wszystkich zarobionych. Coraz częściej, czy właściwie już zawsze, myślę o tym wszystkim, kiedy dokumentuję życie biednych. Co oni z mojej pracy dostaną? Czy cokolwiek? Reportaż powinien i może być robiony w sposób uczciwy wobec bohaterów opowieści. Myślę, że jest to możliwe.

Jednak do tego potrzeba wiele empatii.

Czasem jestem pytany o moją empatię, czy mi się nie stępiła po ponad dwudziestu latach pracy w zawodzie reportera. Jest odwrotnie. Wyostrzyła się, tak mi się wydaje. Im dłużej pracujemy między ludźmi i dłużej żyjemy, tym nasza świadomość drugiej osoby i wrażliwość na jej cierpienie stają się większe. Gdy miałem 20 lat, najważniejszy w pracy był dla mnie temat i tekst, a nie bohater. Dziś dobro bohatera jest dla mnie priorytetem. Chyba, że jest jakimś oczywistym skurwysynem. Dla zbrodniarza odpowiedzialnego za ludobójstwo mam inną taryfę, ale i w nim muszę widzieć człowieka. I muszę próbować go zrozumieć.

Reporter miewa poczucie winy, gdy po publikacji życie jego bohatera zmienia się na gorsze?
Jeżeli jest to skutek tekstu, to reporter jest za to odpowiedzialny. Zawodowiec powinien wiedzieć, jak chronić tych, których opisuje.

A co my, czytelnicy możemy zrobić, aby tym ludziom było lepiej?

Namawia mnie pan do moralizowania, a tego nikt nie lubi słuchać. Ja też. Ale głęboko wierzę, że każdy może coś zrobić. Niekoniecznie dla ludzi opisanych w mojej książce, może dla innych, którzy są w bardzo trudnej sytuacji. Mamy na to mnóstwo sposobów. Nie myślę tylko o dawaniu pieniędzy. Można znaleźć organizację, która biednym i chorym pomaga i tam zapytać, jak pomóc Sudańczykom, Rwandyjczykom, Syryjczykom. A może mamy zawód albo jakieś umiejętności, które przydałyby się jakimś słabszym od nas ludziom. Może damy komuś trochę naszej pracy, naszego czasu w weekend, w wakacje. Niekoniecznie na Filipinach czy w Nepalu, może bliżej, w sąsiednim domu, w najbliższym szpitalu, hospicjum. Szkoła w Nowym Sączu czy w Kołobrzegu może życzliwie przyjąć ucznia, który musiał uciekać ze swojego kraju. Nauczyciel może zrobić lekcję o tym jak ludzie na świecie cierpią i dlaczego cierpią, bibliotekarz zorganizować na ten temat spotkanie, dyskusję. Ksiądz może wygłosić kazanie, że mamy w gminie mieszkańców o innym kolorze skóry, innej religii, że może czują się u nas obco i fajnie byłoby to zmienić, że taka jest powinność gospodarzy. Jeśli ktoś wierzy w siłę modlitwy, to niech się pomodli za ludzi cierpiących w Syrii. Myślę, że to miałoby ogromna wartość. Potrzebującym trzeba dać naszą uwagę. Może nieprzespana noc po lekturze książki o ludziach cierpiących tu, czy tam, będzie czymś, co się tym ludziom od nas należy w imię jakiejś ludzkiej solidarności. Może rano zastanowimy się, jak pomóc choć jednej sierocie, która mieszka daleko po drugiej stronie globu i nie ma co jeść. Wyżywienie dziecka w Rwandzie kosztuje 12 groszy dziennie. Myślę, że prawie wszyscy w Polsce bylibyśmy w stanie wygospodarować te cztery złote miesięcznie, dzięki czemu jakiś malec nie miałby pustego żołądka. W Afryce i w Azji mamy takich dzieci miliony.

Czytaj także: Kazik Staszewski: Polska jest moją matką, która mnie nienawidzi i ciągle mnie kara [WYWIAD]

Jaka będzie Pańska kolejna książka?
Myślę, że pozostanę w kręgu moich zainteresowań. Choć pewnie pozostanę w Azji, będę pisał i o nas. Jak w ‘Eli, Eli”.

Chcesz porozmawiać o "Eli, ELi" zajrzyj na: facebook.com/FilipinyTochmanWelnicki

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Nie tylko o niedźwiedziach, które mieszkały w minizoo w Lesznie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto