Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gruźliczanka i pyzy: tak żywiła się "proletariacka" Warszawa

Redakcja
Narodowe Archiwum Cyfrowe
Pyzy z różyca, ruskie z baru mlecznego i woda z saturatora. Choć uboga, gastronomia PRL-u była pełna kontrastu, absurdów i kolorów. Zobacz, jak jeszcze nie tak dawno jadała stolica.

Bary mleczne
Tuż po wojnie, w odbudowującej się biednej nowej Polsce bary mleczne trafiły na podatny grunt. Lokale te, wbrew nazwie nie serwowały mleka, a mączno-mleczne dania przygotowywane na bieżąco. Od lat pięćdziesiątych powstały jak grzyby po deszczu i trudno zaprzeczyć tezie, że wyżywiły one miliony Polaków, nie tylko w stolicy. Wszyscy znamy bar z kultowego “Misia” Stanisława Barei z przywiązanymi do łańcucha sztućcami i przewiercanymi talerzami. Jedzenie barowe, wbrew temu, co pokazał Bareja było smaczne proste i przede wszystkim tanie. W gospodarce niedoboru, sól i pieprz stał się na wagę złota, a większość przypraw po prostu wyeliminowano. Mimo to, barom udało się utrzymać relatywnie wysoki standard jedzenia i niskie, głównie dzięki pomocy państwa, ceny.
Do chętnie odwiedzanych barów należały Prasowy (otwarty w 1954 roku, mieści się do dziś przy Marszałkowskiej 10/16), Sady (Krasińskiego 36), Bambino (Hoża 19), czy nieistniejący już Karaluch (tak naprawdę, bar Uniwersytecki, przy Krakowskim Przedmieściu 22).

Zobacz też: Najlepsze bary mleczne w Warszawie. Sprawdź, gdzie zjesz pysznie i tanio

Między Szanghajem, a Budapesztem
Kuchnia ciągłego niedoboru, choć sprawdzała się w przypadku tanich barów, stwarzała wiele w “lepszej” gastronomii problemów i rodziła specyficzne absurdy. Tak, na przykład, działająca w Pałacu Kultury i Nauki restauracja “Trojka” serwowała kawior, relatywnie dostępny przysmak sprowadzany, oczywiście z ZSRR. Niestety, z cudem graniczyło zdobycie cytryny, którą tradycyjnie doprawiano rosyjski przysmak. Cytrusy dostępne były w Polsce okresowo, a przypływały one na statkach wprost z Kuby. Podróż takich statków bacznie śledziła zresztą cała Polska, wyczekująca wówczas na bożonarodzeniowe pomarańcze. W czasach, gdy o przywiezieniu pomarańczy donosiły gazety, trudno było prowadzić, a co więcej utrzymać restaurację z kuchnią inną niż Polska.

Co nie znaczy, że na mapie Warszawy takie lokale się nie pojawiały. Najpopularniejszym był z pewnością położony przy Marszałkowskiej bar “Szanghaj”. Do wejścia zachęcał jaskrawy neon z wizerunkiem smoka i egzotyczne chińskie litery, które świeciły się tuż pod głową mitycznej bestii. O powstaniu tego miejsca, bardziej niż zamiłowanie polaków do chińszczyzny zadecydowały względy polityczne. Umowa między Polską a Chinami zapewniała stały dopływ towarów z państwa środka. Te zaś gwarantowały stały dopływ klientów stołecznemu “Szanghajowi”, w którym, pomimo ubogiego menu było tłoczno. Głównie ze względu na umiarkowane ceny. W “Szanghaju” dominowały dania z drobiu i cielęciny. Jak nie trudno się domyśleć wywołało to prawdziwą rewolucję w gustach mieszkańców stolicy.

Również na Marszałkowskiej, w miejscu dzisiejszej siedziby Instytutu Pamięci Narodowej, przy rogu z Oleandrów mieścił się inny, wart wymienienia lokal, węgierska restauracja “Budapeszt”. Jest specjalnością był placek ziemniaczany z gulaszem (“po węgiersku”). Podobnie jak Szanghaj, cieszył się sporym powodzeniem, jednak po tym, jak kelnerzy pobili klienta za to, że wpisał się do księgi zażaleń po mieście rozniosła się fama, że Budapeszt lepiej jednak omijać.

Zobacz też: Meduza z lornetą w Ścieku, kawior w Adrii. Kultowe lokale dawnej Warszawy

Gruźliczanka i chędogie piwozdroje
Ten, kogo nie stać było na stołowanie się w Budapeszcie czy Szanghaju, mógł zawsze liczyć na uliczne przysmaki - lody bambino sprzedawane wprost z wózków czy swojską wodę z saturatora. Ta ostatnia, nazywana prześmiewczo “gruźliczanką”, nalewana była do dyżurnego kubka, z którego korzystali wszyscy klienci. Wodę doprawiano do smaku syropem, a mieszanka ta, aż do pojawienia się Polococty (rodzimej odpowiedzi na coca-colę) była najlepszym sposobem na ugaszenie pragnienia. Aby zjeść coś konkretniejszego należało natomiast wybrać się na bazar Różyca, gdzie “prywatna inicjatywa” kusiła pyzami wprost ze słoika czy baniek po mleku. Nadziewane mięsem kluski były w tej części Warszawy prawdziwym rarytasem, także dlatego, że serwowano je “w zestawie”. Ci, którzy do codziennego funkcjonowania potrzebowali czegoś mocniejszego, mogli liczyć na komplementarny kieliszek wódki. Latem znacznie lepiej sprzedawało się piwo wprost z niewielkich budek. Legendarne “budki z piwem”, choć z zniknęły z naszego krajobrazu nie zniknęły z naszego języka, stając się synonimem moralnego upadku Polaków. Swojskie budki wyrastały w gęściej zaludnionych obszarach, na osiedlach, w centrum miasta i na jego obrzeżach, przyczyniając się do rozpowszechniania plagi pijaństwa. - Gdzie alkoholizm, jaki alkoholizm? Co to, już piwka nie można sobie strzelić? - ironizowała pod koniec lat 60. Budkom przeciwstawiano, jak mówi lektor, “chędogie piwozdroje”, czyli schludne i czyste lokale, w których konsumpcja miała odbywać się z większą kulturą. Na te jednak musieliśmy poczekać aż do upadku PRL.

Dziś, szemrane pyzy z różyca zastąpiły w stolicy festiwale foodtrucków. Budki z piwem wyeliminowały drogie puby, a bary o klasę wyższe niż Szanghaj można spotkać na co drugim rogu. Dawna Warszawa przetrwała na głównie w opowiadaniach i anegdotach. Kto wie, może za kilkanaście lat to dzisiejsze bary i restauracje staną się bohaterami podobnych historii?


Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto