Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Koncertowanie w Polsce to dla nas wielka przyjemność

rozmawiał Marek Świrkowicz
Lisa Gerrard: Na koncertach idę w stu procentach na żywioł
Lisa Gerrard: Na koncertach idę w stu procentach na żywioł Marcin Obara/POLSKA
Z Klausem Schulzem i Lisą Gerrard, którzy wczoraj dali w Warszawie koncert w 70. rocznicę 17 września, rozmawia Marek Świrkowicz.

W ciągu zaledwie 10 miesięcy odwiedzacie nas już drugi raz. Polska działa na Was jak magnes?
Klaus: To jeszcze nic. Oni już chcą, żebyśmy znowu przyjechali w przyszłym roku. Chyba naprawdę mnie tutaj lubią (śmiech). Bo ja Polskę uwielbiam. Zresztą Lisa też. Po naszym ostatnim koncercie w bazylice Ojców Salezjanów powiedziała mi, że to był jeden z najwspanialszych koncertów jej życia. I od tej pory chciałaby śpiewać już tylko w kościołach.
Lisa: To miejsce było wspaniałe. Niesamowita atmosfera, bardzo podniosła, wręcz idealna do naszej muzyki. No i było tam tyle zakonnic i księży... (śmiech).

Wolicie zakonnice i księży od tłumów na stadionach?
K.: Kiedy grałem u was w 1983 r., występowałem na stadionie. To był jakiś koszmar! Nikt mi nie powiedział, ile tam będzie ludzi i wziąłem ze sobą nagłośnienie, które pasowałoby może do tego pomieszczenia [siedzimy w kawiarni hotelu Bristol - M.Ś.], ale, na Boga, nie na stadion! Gdybym go użył, słychać by mnie było pewnie w pierwszych trzech rzędach. Reszta by patrzyła jak na niemy film. Na szczęście oprócz mnie występował tam też zespół Omega i jego członkowie powiedzieli mi: "Klaus, nie przejmuj się. Damy ci nasze nagłośnienie". A byli wtedy bardzo sławni, więc i sprzęt mieli potężny (śmiech).

U nas był wtedy stan wojenny...
K.: Ostatnio zdałem sobie sprawę, że przyjeżdżam do was już czwarty raz i praktycznie za każdym razem trafiam na jakiś ważny moment. Najpierw był rok 1983. Pamiętam, że byłem wtedy z Gdańsku i spotkałem się z Lechem Wałęsą. Potem grałem u was w 2003 r., kiedy Polska wchodziła do Unii Europejskiej. A teraz znowu gram i znowu okazja jest niebagatelna. Niedługo będę ekspertem od polskiej historii (śmiech).

Co Was szczególnie urzekło w Polsce?
K.: Z graniem w Polsce jest jak z naszą muzyką. Nie wiem dlaczego, ale zawsze wychodzi wspaniale (śmiech). W 1983 r. mieliście tu naprawdę ciężko. A jednak ludzie byli pogodni, pełni energii, gościnni. Nie narzekali na swoją sytuację, potrafili się cieszyć ze wszystkiego, co mieli pod ręką. Z kolei gdy odwiedziłem was w 2003 r., byłem zaskoczony, jak wiele się zmieniło.

Tym razem przybyliście do Warszawy jako goście specjalni, którzy mieli uświetnić obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Jak się czujecie w takiej roli?
K.: Szczerze mówiąc, to naprawdę nie wiem, dlaczego mnie tu zaprosiliście. Lisa - OK. W końcu jest Australijką. Ale ja? Rodowity Niemiec? Przecież to my to wszystko zaczęliśmy. Chociaż urodziłem się już po wojnie, wciąż mam wyrzuty sumienia, że moi rodacy zrobili coś tak strasznego. Tym bardziej doceniam wielkość Polaków, którzy na koncert z okazji 70. rocznicy wybuchu wojny potrafią zaprosić bądź co bądź wroga. To oznacza, że potrafiliście przezwyciężyć pokutujące od lat podziały. Popatrz na Francuzów i Anglików. Cały czas za sobą nie przepadają.

Jak zatem doszło do tego, że się tu znaleźliście?
K.: Kiedy graliśmy ostatnio w Warszawie, na koncercie był minister kultury. Najwyraźniej stwierdził, że nasza muzyka idealnie nadaje się na taką okazję i polecił swoim współpracownikom skontaktować się z nami. Kiedy dowiedziałem się o całej sprawie, zadzwoniłem do Lisy i zapytałem, czy ma ochotę coś takiego zrobić. Odpowiedziała, że jak najbardziej, więc przyjechaliśmy.

A jak sądzicie, co tak urzekło ministra Zdrojewskiego w Waszej muzyce? Na czym polega jej sekret?
K.: Chciałbyś, żeby ktoś ci tłumaczył kawał? To coś podobnego. Dla mnie wciąż pozostaje wielką tajemnicą, jak znakomicie się rozumiemy muzycznie i co z tego wychodzi. W takich sytuacjach nie powinno się pytać dlaczego. Jeśli poznasz sekret, przestanie być sekretem. My przecież nawet nie zakładaliśmy, że z tej naszej współpracy cokolwiek wyjdzie. Lisa wpadła do mnie w zeszłym roku na parę dni w drodze z koncertu w Moskwie i uznaliśmy, że spróbujemy coś razem zrobić. Po niecałych dwóch dniach mieliśmy gotowy dwupłytowy album "Farscape". Włączyłem jej muzykę, której nigdy wcześniej nie słyszała, a ona zaczęła do niej śpiewać. Po przesłuchaniu całego nagrania miała wątpliwości może w dwóch miejscach.

Przygotowywaliście się jakoś specjalnie do warszawskiego koncertu?
K.: Spokojnie, nie zaplanowałem odgłosów spadających bomb (śmiech). My nigdy do końca nie wiemy, co zagramy podczas koncertu. Wiemy, z jakiej okazji gramy. Wiemy też, jaki powinien być nastrój. I to nam wystarczy. Potem przerabiamy tę wiedzę na dźwięki. Ale w jaki dokładnie sposób - to już wielka niewiadoma. Zresztą tak naprawdę nie chcemy tego wiedzieć.
L.: Wtedy znika gdzieś cały urok, cała magia muzyki.

Czyli na koncertach idziecie w stu procentach na żywioł?
L.: Absolutnie. Nigdy nie gramy prób przed koncertami.
K.: Nawet nie rozmawiamy o naszej muzyce. Pozwalamy jej po prostu wypływać z nas. Gdy przed naszym pierwszym koncertem, zadzwoniłem do Lisy, żeby zapytać, co zrobimy, odpowiedziała: "Ty zagrasz, a ja zaśpiewam" (śmiech).
L.: Lepiej jest nie wiedzieć, co się wydarzy. Wszystko zaczyna się dopiero w momencie, gdy słyszysz muzykę. Dzięki temu to, co robimy, jest prawdziwe.

A nie boicie się nieporozumień na scenie?
K.: Fascynuje nas to, co nieznane i zaskakujące. Pamiętam, jak podczas bisów na koncercie w Berlinie szukałem w samplerze odpowiedniego brzmienia. I przypadkiem trafiłem na gitarę akustyczną. Lisa była naprawdę zaskoczona, ale od razu zaczęła do tego śpiewać. Pożegnaliśmy się potem słowami "Dziękujemy za wspólnie spędzony folkowy wieczór" (śmiech). I ten właśnie element zaskoczenia udziela się potem publiczności. Ludzie wyczuwają, że ich nie okłamujemy, że nasza muzyka naprawdę wychodzi z nas.

Specjalnie z okazji warszawskiego koncertu przygotowaliście nową kompozycję, dedykowaną naszym rodakom...
K.: Organizatorzy zwrócili się do nas z prośbą, czy moglibyśmy przygotować krótki utwór specjalnie na tę okazję. I tak właśnie powstała kompozycja "Hommage a Polska", która została nagrana, ale nigdy nie trafi do regularnej sprzedaży. Mógłbym ten tytuł równie dobrze przetłumaczyć jako "Dziękuję ci Polsko". To taki mój mały prezent dla was. Zawsze spotykałem się w waszym kraju z fantastycznym przyjęciem.

Uczestnicząc w takich koncertach jak ten, siłą rzeczy angażujecie się w kwestie polityczne. Czy muzyka może mieć wpływ na kształt dzisiejszego świata?
K.: Na pewno może dać ludziom do myślenia. Jeśli tylko są na to gotowi. Możemy im zasugerować: "Patrzcie, jest inna droga. Jeśli chcecie, możecie nią podążać". Żaden artysta nie zmieni świata. Ale może dać wyraz swoim przekonaniom. Kiedy za czasów Busha proponowano mi koncerty w USA, odpowiadałem: "Nie zagram u was, dopóki ci ludzie będą u władzy". Pewnie moja reakcja nikogo w Ameryce nie poruszyła, ale gdy wiele osób będzie robić wiele małych rzeczy, może wyjdzie z tego coś większego.

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto