Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie można przeżyć dwóch miesięcy codziennie się bojąc

Janusz Milanowski
Małgorzata Wojtaczka
Jedynym dźwiękiem jest wiatr, a każdy inny dźwięk natychmiast przyciąga uwagę i czasami wywołuje niepokój, na przykład dźwięk kijków, którymi się odpychałam. W moich wspomnieniach Antarktydy wieje tylko ten wiatr - opowiada nam w wywiadzie Małgorzata Wojtaczka, podróżniczka, pierwsza Polka, która samotnie dotarła do Bieguna Południowego . Rozmawiał Janusz Milanowski

Moja znajoma poetka prosiła, żebym zapytał, co się śni kobiecie, która samotnie przemierza Antarktydę.
Przez pierwszy tydzień, gdy byłam bardzo zmęczona i bardzo niewyspana miałam takie intensywne sny akcji. Śniło mi się raz, że byłam w Paryżu i kupowałam ciuchy. Nie mogłam się sobie nadziwić, bo to nie jest coś z kręgu moich zainteresowań. Śniłam też o przyjęciu i spotkaniu w kawiarni ze świetnym nauczycielem gry na perkusji. Potem już nic mi się nie śniło. Wysiłek fizyczny sprawiał, że zasypiałam po przyłożeniu głowy do poduszki.

Jak długo pani sypiała?
Sześć, siedem godzin. Tego snu zawsze miałam za mało, ale pamiętam, że tuż po powrocie, gdy wylądowałam w Chile to śniło mi się, że znowu ciągnę sanki na biegun południowy.

Opowiadał mi geofizyk, który był na Spitsbergenie i na Antarktydzie, że w tej lodowej głuszy dopiero zrozumiał czym jest cisza. Często ktoś mówi, że spędził weekend w leśnej ciszy, a z punktu widzenia polarnika, to w lesie jest hałas. Twierdził, że ciszę w tamtych warunkach czuje się całym ciałem. Ona po prostu wchodzi w głowę i to jest silne doznanie fizyczne skutkujące szumem w uszach.
Tak, doświadczyłam takiej ciszy. Jedynym dźwiękiem jest wiatr i każdy inny dźwięk natychmiast przyciąga uwagę i czasami wywołuje niepokój, na przykład dźwięk kijków, którymi się odpychałam. W moich wspomnieniach Antarktydy wieje tylko ten wiatr. Absolutna cisza panowała wtedy, gdy nie wiało. Tam nie ma ptaków. Jedynym dźwiękiem natury jest wiatr.

A jak to pani znosiła psychicznie?
Na co dzień żyję w ciszy poza miastem, w takiej wsi gdzie nie ma ani sklepu, ani kościoła, nie ma nic. Cisza nie wywołuje we mnie stresu.

Małgorzata Wojtaczka jako pierwsza Polka dotarła na Biegun Południowy bez asysty. W dwa miesiące pokonała samodzielnie 1200 km, przy 30 st. mrozie i wietrze w porywach do 100 km/h.
W trasę wyruszyła 18 listopada 2016 roku.
Musiała pokonać śnieżne zaspy i lodowe szczeliny, ciągnąc sanie ze sprzętem i żywnością o wadze 110 kg . 25 stycznia ok. godz. 12.30 osiągnęła cel.

To nie miała pani w uszach słuchawek z muzyką?
Nie. Śpiewałam sobie różne piosenki i zrozumiałam, dlaczego żołnierze robią to samo podczas marszu. Łatwiej trzyma się rytm i tempo.

A co pani śpiewała?
Elektryczne Gitary, Kazika, a czasami kolędy. Śpiewałam w myślach, nie na głos, bo to jest wydatek energetyczny. Czasami liczyłam też kroki do ośmiu w muzycznym takcie i rozmawiałam z ludźmi - w myślach.

A jeśli chodzi o kontakt z cywilizacją?
Miałam najnowszy model telefonu satelitarnego. Wygląda jak modem, a obsługuje się go przez smartfon. Dzięki temu mogłam wysyłać mejle i zdjęcia. Czasami też rozmawiałam z bliskimi. Przede wszystkim jednak musiałam codziennie się meldować w amerykańskiej bazie, podać swoją pozycję i sytuację pogodową. Tak więc kontakt z cywilizacją miałam codziennie - niestety...

Dlaczego „niestety”?
Zabierało mi to poczucie wolności.

A czy myślała pani o Amudsenie, Scottcie i innych, którzy nie mieli telefonów satelitarnych ani GPS-ów i byli zdani tylko na siebie?
No pewnie, że myślałam. Oni nie wiedzieli nawet gdzie idą, co ich spotka i czego mogą się spodziewać. A ja szłam tą samą trasą, co pierwsza kobieta, która dotarła na biegun - Norweżka Liv Arnesen. Posiadanie wiedzy o wcześniejszych wyprawach i telefonu satelitarnego nie do końca czyni wyprawę całkowicie bezpieczną. Przecież mogłam wpaść w szczelinę razem z saniami, połamać się, stracić przytomność... A jak nie będzie pogody, to nikt po mnie nie przyleci. Ale w życiu codziennym można zginąć na przejściu dla pieszych. Zawsze jest jakieś ryzyko.

Nasuwa mi się pytanie, czy ta wyprawa miała swoją intencję?
Nie wiem?! Myślałam o moich nieżyjących rodzicach, że pewnie by się ucieszyli, iż udało mi się w życiu coś większego, ale nie nazwałabym tego intencją. Zrobiłam to, bo lubię wysiłek fizyczyny i zimny klimat. Nie lubię tropików i źle się czuję w gorącym klimacie.

A jak się pani przygotowywała kondycyjnie do tego wysiłku?
Zawsze byłam aktywna fizycznie. Dużo chodziłam po jaskiniach, co jest bardzo intensywnym wysiłkiem, ale krótkotrwałym. Po jednej akcji wraca się do domu albo do bazy. A w przypadku mojej biegunowej wyprawy musiałam tak wszystko zaplanować, by mieć siły na dwa miesiące. Nie mogłam przecież przez pierwszy tydzień ostro zasuwać i wyczerpać zapas energii. Przed wyprawą chodziłam w góry z ciężkim plecakiem, trochę biegałam i ciągnęłam opony za sobą, choć wcale mi to nie odpowiadało. Najintensywniejszy był miesiąc przed wyjazdem. Ćwiczyłam z wrocławskim trenerem Jackiem Woskiem, który trenuje ludzi do biegów długodystansowych. To on mnie przygotował pod kątem mojej wyprawy. Sama nigdy bym się nie zmusiła do takiego wysiłku, który on mi zaaplikował.

Mam wrażenie, że pani dobrze znosi samotność.
Nie ma tej drugiej osoby z którą można podzielić się smutkiem czy strachem, ale z drugiej strony jest niezależność. O tym się jednak nie myśli, bo trzeba być bardzo skoncentrowanym na tym, co się dzieje.

Co to faktycznie znaczy, że widoczność spada do zera? Przecież człowiek zawsze coś widzi.
To znaczy, że pół metra za czubkiem narty nie widać nic. Przy grubej warstwie chmur nie ma żadnych cieni, a ponieważ wszystko wokół jest białe, to wydaje się płaskie. Nie wiadomo więc, jak ukształtowany jest teren. Nie wiem czego mogę spodziewać się przed nartami, czy jest górka, czy dołek.

To szczeliny też nie widać?
No tak... Nie widać...

I co wtedy? Strach?
Nieee... Nie można przeżyć dwóch miesięcy codziennie się bojąc. Tak przynajmniej mi się wydaje. Nie można dopuszczać do siebie strachu, tylko trzeba być ostrożnym.. Gdy dotarłam do szczelin, to absolutnie nie myślałam o tym, że do nich wpadnę i co to będzie tylko musiałam działać. Nie można się bać, tylko trzeba myśleć o wszystkim, co się robi.

A jaka była pierwsza potrawa po przylocie do Polski?
Biały serek, który uwielbiam. Smakowało mi wszystko co jest słodkie, a po pewnym czasie zjadłam moje ulubione racuchy.

Obstawiałem co najmniej golonkę po tych liofilizowanych smakołykach.
Amerykanie w bazie przyrządzili mi dwa porządne steki, a na stekach to oni się znają bardzo dobrze. Było to bardzo miłe i uroczyste przyjęcie z winem.

Imprezka...
...do późnej nocy.

Co pani dała ta wyprawa?
Radość w czasie, gdy maszerowałam i radość na teraz. Mam też satysfakcję z tego, że dobrze siebie oceniłam, dałam radę i sprawdziłam się w długotrwałym wysiłku.

A co pani planuje? Już wiem, że na pewno nie odkrywanie źródeł Amazonki, bo nie lubi pani ciepłego klimatu.
Nawet w Polsce, gdy jest powyżej plus 24 to się staram nie wychodzić z domu. Nie mam konkretnych planów tylko różne pomysły. Chętnie wybrałabym się na północ do Finlandii. Jest tam taki fajny teren przypominający Antarktydę, takie pustkowie bez drzew. Chętnie bym tam pomaszerowała nie spiesząc się.

Skąd ta miłość do pustkowi?
Nie wiem. Kocham taki teren, którego natura nie jest zepsuta przez człowieka.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na torun.naszemiasto.pl Nasze Miasto