Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Projekt El Buscador. Zdają swój los w ręce przypadku. Nikaragua przeszła ich najśmielsze oczekiwania

red
Projekt El Buscador. Zdają swój los w ręce przypadku. Nikaragua przeszła ich najśmielsze oczekiwania
Projekt El Buscador. Zdają swój los w ręce przypadku. Nikaragua przeszła ich najśmielsze oczekiwania Projekt El Buscador
Projekt El Buscador to pomysł grupy studentów z Warszawy, którzy postanowili spędzić sześć miesięcy, podróżując po Ameryce Łacińskiej. Bez planu, bez konkretów, tam, gdzie poniesie ich droga. Jednym z przystanków na ich trasie była Nikaragua - dzika, nieznana i nieokiełznana. Zobaczcie, jak Tymoteusz Drzeżdżon, jeden z uczestników wyprawy, opisuje swoje wspomnienia z tego kraju.

Przemierzając tysiące kilometrów po kontynentach, których nie znamy, gdzie nie postaraliśmy się o żaden konkretny plan, o żadne wytyczne odnośnie kolejnych odwiedzanych miejsc, zdajemy swój los w ręce przypadku. Gubimy się raz po raz, ale dzięki temu dostajemy szansę, aby na nowo się odnaleźć. Panuje chaos, ale jest on twórczy. Nie ma nic lepszego niż w sytuacji nie dającej żadnych ciekawych perspektyw na przyszłość, nagle otrzymać od losu fajerwerki. Chyba największego kontrastu sytuacji „przed” i „po” doświadczyliśmy w Nikaragui, kiedy to błąkaliśmy się wzdłuż wybrzeża bez ładu i składu gnani marzeniem już tak długo i tak długo nie uzyskując wyczekiwanych rezultatów, że nasz entuzjazm zdążył już nieco przygasnąć.

W głowie Kuby jeszcze daleko przed wyjazdem zrodziła się wizja bezludnej plaży, gęsto obrośniętej palmami ciężkimi od kokosów, gdzie główną rolę miała odgrywać woda – krystalicznie czysta i pełna wielkich ryb do połowu. W ten sposób moglibyśmy być tam samowystarczalni, pijąc mleko kokosowe i racząc się owocami morza przez przynajmniej tydzień.

Jeszcze w Miami zakupiona została potężna kusza podwodna i podjęte próby jej użycia – bezowocne, ale to przecież był dopiero początek. A jednak mijały kolejne państwa, a rezultaty poszukiwań tego wyśnionego miejsca wciąż pozostawały niezadowalające, choć zawsze przyczyniały się do innych przygód wartościowych samych w sobie. Nikaragua to kolejny taki przykład.

Czytaj też: Projekt El Buscador. Studenci przez pół roku będą podróżować po Ameryce Łacińskiej

Najpierw przez dwie godziny przedzieraliśmy się przez zwariowane, zakorkowane ulice Managui – największego miasta w okolicy wybrzeża, szukając, w oparciu o wątpliwej jakości wskazówki, sklepu z osprzętem nurkowym, gdzie Kuba chciał nabyć pas do nurkowania i zasięgnąć porady kogoś obeznanego z tematem. Sklep w końcu znaleźliśmy, ale był zamknięty – sobota. W akcie desperacji poradziliśmy się jedynej obecnej na miejscu osoby – podstarzałego ochroniarza – czy zna może jakieś miejsce dobre do nurkowania i połowu. Oczywiście że znał! Trzeba pojechać tu, tutaj i tam - będzie super! Podziękowaliśmy za informację i z braku jakichkolwiek innych pomysłów wybraliśmy się we wskazanym kierunku, w zasadzie od początku śmiejąc się z absurdalności sytuacji.

Gdy w końcu dotarliśmy do wskazanej miejscowości, nie było zaskoczenia – brudna, rybacka wioska z mulistym, szarym Pacyfikiem, którego wielkie fale rozbijały się praktycznie o granice zabudowań. Palm brak. Nic to, nie mamy innego wyjścia jak tylko dalej sunąć wzdłuż wybrzeża z nadzieją na łut szczęścia, bo i tak było za późno, aby diametralnie zmienić kierunek.

Droga szybko straciła twardą nawierzchnię, stając się błotnistą, nierówną i poprzetykaną kałużami. Wiła się kręto pomiędzy krzakami, mijając kolejne, brunatne rozlewiska, a czasami wysuwając się aż nad brzeg oceanu. Zabudowania ciągle pojawiały się, ale coraz rzadziej, nieregularnie i często w bardzo złym stanie. Bez rewelacji jednym słowem, aż tu nagle...

Z naprzeciwka z donośnym warkotem wyjeżdża zabłocony pick-up i zatrzymuje się na równi z nami. Ze środka wygląda do nas podstarzały Amerykanin z lekkim obłędem w oczach, szerokim, szczerym uśmiechem i donośnym głosem woła „Que pasa amigos?”. No to wyjaśniamy, że w sumie to nie wiemy, że szukamy jakiegoś ładnego wybrzeża, że obóz.....ale zasadniczo to po prostu stękamy bez ładu i składu. Na to on, że tylko odwiezie swojego kumpla i za dziesięć minut mamy na niego czekać przy najbliższych zabudowaniach i pognał dalej, zostawiając za sobą obłoki kurzu i nas z lekko skonsternowanymi minami. No to czekamy, takich rzeczy się nie ignoruje.

Po powrocie nieznajomy przedstawił się jako Rick i z góry oznajmił, że jeśli jego pies nas polubi, to możemy sobie u niego zostać, tak długo, jak będziemy chcieli. Psem okazał się być ospały labrador i w sumie ciężko mi sobie wyobrazić, aby był on w stanie okazać jakąś negatywną emocję, więc selekcję wstępną przeszliśmy bez problemu. Dalej Rick kazał nam zamknąć oczy i poprowadził nas na swoje podwórze od strony plaży, a kiedy w końcu mogliśmy je otworzyć, ukazał się przed nami najprawdziwszy zamek. Ok, nie taki jak w Malborku, a w dodatku jeszcze daleki od ukończenia, ale jak na warunki podwórkowe robił wrażenie. Podzielony na trzy części symbolizujące miłość, pokój i szczęście, a każda rosła jeszcze piętro do góry, aby wzmocnić siłę ich oddziaływania. Dla pewności szczęście zostało wzbogacone o wieżyczkę, bo co to za zamek bez wieżyczki, no i szczęścia też nigdy nie za dużo.

O każdym elemencie konstrukcji Rick gadał długo i wylewnie, bardzo wiele z nich miało też swoją symbolikę – na przykład każda kolumna wspierająca oznaczała jakiegoś członka rodziny. W miarę postępu znajomości dość dobrze poznałem szczegóły jego życia rzucające światło na przyczyny pewnych dziwactw. Przeżyłem ten moment, w którym pod wpływem opowiadanej historii perspektywa na opowiadającego pogłębia się tak bardzo, że powstaje wręcz fizyczna iluzja „uwymiarowienia” jego postaci. W tym szczególnym wypadku było to zjawisko tym dla mnie donioślejsze, bo wchodzące na teren moich zawodowych zainteresowań i przy tym dające sporą dawkę tak mi potrzebnej inspiracji.

Rick jest weteranem wojny w Iraku. Do wojska zaciągnął się w młodości pchnięty tam wbrew swej woli przez najbardziej prozaiczne z przyczyn – biedę i brak lepszych perspektyw. Wciągnięty w wir wojny szybko zapomniał o dawnych marzeniach i stal się na tyle dobry w zabijaniu, aby dostać się do piechoty morskiej i nawet uścisnąć dłonie kilku politycznym osobistościom Ameryki. Został najemnikiem i w sumie spędził na froncie ponad 30 lat swojego życia, aż wybuch miny pod prowadzonym przez niego samochodem posłał paru jego towarzyszy do grobu, a jego samego do szpitala na wiele miesięcy. Tam miał dość czasu, aby dojść do wniosku, że wystarczy i wojnę można zostawić za sobą – tyle tylko, że największe starcie dopiero na niego czekało. Lata doświadczanego i zadawanego okrucieństwa, śmierci przyjaciół, strachu o każdy kolejny dzień, traumatycznych obrazów i scen zostawił w psychice głębokie rany, które rozjątrzyły się w coś, co w psychologii nazywane jest zespołem stresu pourazowego.

Koszmar trwał przez dziesięć kolejnych lat, w trakcie których powracające wizje horrorów wojny, okaleczeń projektowanych na wszystko dookoła (w tym na członków własnej rodziny), permanentne poczucie zagrożenia, ataki paniki i natręctw doprowadziły w konsekwencji do prób samobójczych. Były trzy, z czego jedna skończyła się tak niesamowitą historią, że grzechem byłoby jej nie opisać.

Miejscem akcji była już Nikaragua – konkretnie mały, zapyziały barek, w którym nasz udręczony bohater przez całą noc topił swoje smutki w kolejnych butelkach piwa wspomagany przez stymulujące działanie kokainy. O świcie, otworzył ostatnią i wyruszył na pobliską plażę powitać słońce. Kiedy tak stał przed bezmiarem oceanu, obserwując ognistą kulę wznoszącą się coraz wyżej nad horyzont, doznał olśnienia, że ta chwila i to miejsce nadaje się idealnie, aby wszystko co złe zostawić za sobą już na zawsze. Następnie zdjął z siebie niepotrzebne mu już ubrania, wszedł do wody i zaczął płynąć przed siebie. Jakimś niesamowitym zrządzeniem losu, czy może z boskiego wyroku zdarzyła się rzecz niesamowita – będąc już daleko od brzegu, w strefie „ciemnej” wody, natknął się on na rodzaj improwizowanej tratwy z trójką wystraszonych dzieci na pokładzie, które podczas nieostrożnej zabawy dały się porwać silnym prądom morskim. Nie było innego wyboru – po odholowaniu dzieciaków z powrotem do brzegu i zwróceniu ich w ręce rozpaczających matek, ostatnie myśli skłaniające do odebrania sobie życia zostały ostatecznie wygaszone, gdy na dokładkę okazało się, że jeden z chłopców nazywa się Jesus. Popełnienie grzechu najcięższego po uratowaniu samego Jesusa nie wchodziło w grę, więc, chcąc nie chcąc, skołowany Rick wrócił do domu.

Mimo tak głębokiej symboliki owej sytuacj, psychiczne piekło trwało jeszcze parę lat zanim Rick rozpoczął terapię, która przywróciła mu życie. Efekt uzyskanej pomocy mogłem podziwiać przez cały okres mojej wizyty i cóż, jest on zdumiewający. Obcowałem z człowiekiem szczęśliwym, wdzięcznym za wszystko co posiada i pogodzonym ze wszystkim co stracił, o maksymalnie pozytywnym nastawieniu do otaczającego go świata i ludzi, wyznającego hipisowskie ideały miłości, pokoju i szczęścia, ale najważniejsze, że posiadającego konkretne cele i marzenia na przyszłość. Zamek na plaży, to tylko początek, bo Rick aż do swojej śmierci chce nieustannie kontynuować rozbudowę swojego małego miejsca na ziemi tak, aby w przyszłości jego lub jego dzieci można było tam utworzyć luksusowy kurort dający zatrudnienie wszystkim ludziom z wioski. Wysłuchując tych planów, wiedziałem, że są bardzo dalekosiężne i wielce trudne w realizacji, ale to samo wiedział Rick i wcale mu to nie wadziło, bo wiedział również, że zamiast tracić energię na myślenie o przeszkodach, lepiej spożytkować ją na ich omijanie, gdy już się pojawią. Sam zamek jest szaloną ideą, ale jego szkielet już dumnie stoi, każdego dnia zapewniając dobrze płatną robotę lokalnym chłopakom przy jego dalszej budowie.

Rick zaś w wolnym czasie sam majstruje co może, zbiera walające się po okolicy śmieci i uczy dzieciaki w lokalnej szkole angielskiego i ekologii.

Wniosek z tego spotkania wyniosłem taki, że jeśli dobrze poprowadzona terapia jest w stanie wyciągnąć ludzi z psychicznego bagna na taki poziom na jakim znajduje się Rick, to chcę opanować sztukę takiej terapii prowadzenia.

Autorem tekstu jest Tymoteusz Drzeżdżon, jeden z uczestników Projektu El Buscador.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto