Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Razem zawsze łatwiej oswoić Warszawę

Karolina Kowalsna, Maria Kanabus
Ksiądz Kazimierz Sowa po ośmiu latach przywykł do Warszawy i ceni jej tempo. Ale dla higieny biesiaduje z kolegami z Klubu Krakowian i regularnie odwiedza rodzinne miasto.
Ksiądz Kazimierz Sowa po ośmiu latach przywykł do Warszawy i ceni jej tempo. Ale dla higieny biesiaduje z kolegami z Klubu Krakowian i regularnie odwiedza rodzinne miasto. fot. Bartłomiej Ryży
Chcą być razem, bo pochodzenie zobowiązuje. Krakowianie, poznaniacy, kielczanie zakładają w Warszawie własne loże i stowarzyszenia. Ci bardziej znani wspierają tych, którzy dopiero tu przyjechali. Bo razem łatwiej w stołecznej dżungli.

Zimno dziś na polu - ks. Kazimierz Sowa, dziennikarz i redaktor programu Religia.tv, do dziś nie nauczył się wychodzić na dwór i po ośmiu latach nadal zdarza mu się powiedzieć: "Chodźże, no!". Ale starannie rozróżnia "czy" i "trzy" i nie przeszkadza mu, że ktoś "był na dworze". - Oczywiście, dla higieny regularnie jeżdżę do Krakowa. Szczególnie weekendy wydają mi się w Warszawie nienaturalne i puste - mówi ksiądz Sowa. - Ulice się wyludniają, ludzie szukają schronienia w centrach handlowych. Kompletne przeciwieństwo Krakowa, który w piątek wieczorem naprawdę zaczyna żyć - tłumaczy.

Pięć lat temu brak tego życia bardzo mu doskwierał i szukał kontaktu z krajanami. Spotykali się w niewielkiej restauracyjce na Starym Mieście - ksiądz Sowa, Edward Miszczak, Piotr Gaweł i kilkunastu innych. Z tygodnia na tydzień grupa się powiększała, trzeba było łączyć stoliki. Wśród unoszącego się dymu papierosów zasiadali pisarze, dziennikarze, lekarze i biznesmeni, których łączy to, że są - jak nazywają ich warszawiacy - krakusami.

To na jednym z takich spotkań spontanicznie narodziła się idea Klubu Krakowian im. Króla Zygmunta III. Najważniejszym aspektem działań klubu było organizowanie comiesięcznych spotkań, które imitowały krakowski rytuał biesiadowania i dyskutowania. - Nasze wieczorki odbywały się w różnych restauracjach. Każdy uczestnik musiał zapłacić 20 zł, ponieważ były to składkowe spotkania - wyjaśnia ks. Sowa.

Zaznacza, że sam jedynie pomieszkuje w stolicy. Bo krakowianin nie mieszka w Warszawie. On tu jedynie przebywa i pracuje. Żałuje, że ma coraz mniej czasu na udzielanie się w klubie i że stara gwardia woli teraz spotykać się prywatnie, po domach.

Zintegrować środowisko postanowiła Agnieszka Odorowicz, krakowianka wychowana w leśniczówce na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, była wiceminister kultury, dzisiaj dyrektor Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. Od kiedy 23 września została prezesem klubu, a jej nazwisko wygrawerowano na insygnium klubowym - replice miecza koronacyjnego Szczerbca - postawiła sobie za cel przyciągnięcie młodszych pokoleń. - Chciałabym też nawiązać ściślejszą współpracę z władzami Krakowa, wreszcie doprowadzić do powołania stowarzyszenia. Dotąd Klub działał nieformalnie, nie posiadając osobowości prawnej - mówi Agnieszka Odorowicz, która do stolicy przyjechała przed pięcioma laty i zdążyła się już przyzwyczaić do wychodzenia na dwór.

Do prezesowania klubowi podchodzi równie poważnie jak do dyrektorowania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. - Od początku nie miałam wątpliwości, że taka inicjatywa jak Klub Krakowian posiada ogromny potencjał - i nie zawiodłam się. Dlatego możliwość sprawowania prezesury Klubu jest dla mnie powodem do dumy i jednocześnie wielkim wyzwaniem, któremu zamierzam sprostać - mówi Agnieszka Odorowicz.

Zdjęcia, na których ubrana w jasnoczerwoną sukienkę dzierży w drobnej dłoni miecz, są jednymi z jej ulubionych. Chwila, kiedy w obecności innych członków KK (m.in. Ewy Kuklińskiej) została uroczyście pasowana na prezesa, jest jej wyjątkowo droga.

Bambry i pyry wiedzą, co to dyskretne wsparcie
O regularność spotkań, z wielkopolską dokładnością, dbają za to członkowie Warszawskiego Klubu Wielkopolan, założonego 16 lat temu. Jak mówią, z potrzeby "skupienia w jednym gronie ludzi z Poznania, którzy pętają się po Warszawie, nic o sobie nie wiedząc". Podczas burzy mózgów w kuchni dziennikarsko-aktorskiego małżeństwa Wiesława i Giny Komasów klubowi nadano nazwę EKA, która wygrała z banalnymi, jak uznali - "bambrem" i "pyrą".

Prezesem został Grzegorz Gauden, dziennikarz, były redaktor naczelny "Rzeczpospolitej". Dziś EKA to kilkudziesięciu zarejestrowanych członków i regularne spotkania składkowe. - Wielu pytało, jak udało się nam tak długo przetrwać, w takiej dyscyplinie, i to bez żadnych regulaminów - mówi Jan Janusz Greber z EKA. - Odpowiedź jest jedna! "Bo my som porzundni, a porzundek to cecha poznańska!". Tradycja, korzenie i porzundek są najważniejsze dla każdej pyry - tłumaczy Jan Janusz Greber.

Spotkania organizują w dużych klubach. Wiele w Ha-rendzie, której właściciel Michał Bojanowski również należy do EKA. Niemal zawsze impreza jest tematyczna. A to jeden z członków reżyserów prezentuje swój najnowszy film, a to któryś z artystów urządzi wernisaż. Impreza opłatkowa jest charytatywna.

Krystyna Kofta, która do klubu należy od kilku lat, bardzo sobie ceni znajomości tu zawarte. - To tutaj poznałam generała Gromosława Czempiń-skiego, Jana Kulczyka, Wojciecha Kruka. EKA dała mi możliwość wymiany poglądów z osobami ze środowisk innych niż moje - pisarsko-dziennikarskie i naukowe mojego męża - mówi pisarka.

Ceni sobie poznańskie znajomości, bo są trwalsze od warszawskich. - My, poznaniacy, rzadko mówimy o kimś: przyjaciel. My przyjaciół mamy po kilku i są to ludzie, których znamy jeszcze z dzieciństwa. Ale też znajomi znaczą dla nas więcej niż dla warszawiaków. Znajomi z EKA tłumnie przychodzą na moje wieczory autorskie, zadają pytania, dyskutują - tłumaczy Krystyna Kofta.

Prawdziwego wsparcia od klubowiczów doświadczyła, kiedy zachorowała na raka. - Wszyscy dzwonili czy pisali i w dyskretny, poznański sposób pokazywali, że mogę na nich liczyć - opowiada.

To jedyne stowarzyszenie, do jakiego należy. Na spotkaniach oddycha poznańskością. - Na czym ona polega? My, poznaniacy, jesteśmy punktualni, zorganizowani. W Poznaniu wszystko działa. Od komunikacji miejskiej po opiekę zdrowotną. Gdy mój brat zachorował, codziennie, za symboliczne 7 zł, przychodziła do niego pielęgniarka. W Warszawie nie tylko nie można by znaleźć chętnej, ale jeszcze trzeba by było jej płacić kosmiczne pieniądze - tłumaczy pisarka.

Jednocześnie sama przyznaje, że po latach w Warszawie uzależniła się od pędu wielkiego miasta. Po paru dniach w Poznaniu nawet dla niej robi się za spokojnie. Choć, podobnie jak innym "pyrom", Krystynie Kofcie zdarza się krytykować styl życia w stolicy, nigdy nie krytykuje warszawiaków. Zresztą, jak mówi, poznaniacy to nie są ludzie, którzy lubią kogokolwiek obgadywać. Inaczej krakowianie, znani z ciętego języka, zapisali w statusie swojego związku nakaz "unikania krytyki warszawian i cytowania przykładów o wyższości Krakowa nad Warszawą". Ale też samokrytyczny warunek: "ograniczenia cech »centusia krakowskiego« na potrzeby KK".

Załatwią pracę i lokum, wspomogą powiat
Istniejący od 1987 r. Warszawski Klub Przyjaciół Ziemi Kieleckiej stawia na jeszcze bardziej oficjalne spotkania. Co roku w styczniu organizują w stolicy prezentację innego powiatu. Swoje pięć minut mieli już przedsiębiorcy z końskiego, kieleckiego, sandomierskiego i buskiego. W przyszłym roku osiągnięciami pochwalą się biznesmeni z Kazimierzy Wielkiej.

- Targi owocują zainteresowaniem produktami ze Świętokrzyskiego, a często i kontraktami - mówi Robert Kaszuba z zarządu związku. I wylicza, co przez 22 lata WKPZK udało się wywalczyć dla świętokrzyskiego: - To dzięki staraniom członków, m.in. Jerzego Ja-skierni czy prezesa Stanisława Bartosa, byłego doradcy premiera Messnera, powstał lokalny ośrodek TVP, a w zeszłym roku, dzięki wieloletnim staraniom - na bazie Akademii Świętokrzyskiej - stworzono Uniwersytet im. Jana Kochanowskiego. Ale związek pomaga również doraźnie - na cotygodniowe, czwartkowe spotkania w Domu Chłopa może przyjść każdy świętokrzyski warszawiak. I, nawet o nią nie prosząc, uzyskać pomoc. Michał Wormulewicz, który do Warszawy przyjechał za pracą, na takim spotkaniu nie tylko spotkał specjalistę ze swojej branży (budowlanej), ale dostał propozycję pracy. Z kierownika robót został kierownikiem budowy jednego z bloków J.W. Construction. - Na spotkanie poszedłem za namową cioci, z ciekawości. I spotkałem kolegę z liceum w Pińczowie w Warszawie - asystenta w ministerstwie. Odnowiłem kontakty towarzyskie, ale przede wszystkim zyskałem zawodowo - mówi Michał Wormulewicz, który po trzech latach w Warszawie wrócił już do Kielc i prowadzi tam własną firmę.

Kielecka czarna lista warszawskich oszustów
Tak jak w przypadku krakowian do WKPZK garną się głównie ludzie, dla których stolica nie jest jedynie miejscem nauki. Ale studenci też tworzą "patriotyczne" enklawy. Kielczanka Kasia Król i rok młodsza Ania, razem z inną parą z Kielc, od pierwszego roku studiów wynajmują mieszkanie na Białołęce. Kasia i Ania przyjaźnią się od początku liceum. Gdy tylko Ania dostała się na studia do Warszawy, było pewne, że razem zamieszkają i że dołączy do studenckiej paczki ludzi ze świętokrzyskiego.

- Bardzo sobie wszyscy pomagamy. Szczególnie kiedy ktoś nowy wprowadza się do Warszawy: oprowadzamy po mieście, pomagamy w przeprowadzce, urządzeniu mieszkania, znalezieniu lekarza. Później wystarczy już tylko wsparcie i pewność, że można na siebie liczyć w każdej sytuacji - podkreśla Kasia Król, studentka II roku dziennikarstwa.

Kielczanie w Warszawie stworzyli czarną listę telefonów oferujących wynajem pokoi. - Większość ofert to naciągające studentów agencje, dlatego my spisaliśmy ich numery i nasi znajomi już nie dadzą się naciągnąć - uśmiecha się Kasia. Prywatny Kasiny klub kielczan to grupa pięciu osób, najbliższych znajomych, którzy znają swoje sekrety, rodzinne relacje, marzenia. Nawet jeśli w natłoku spraw codziennych nie odzywają się po kilka tygodni, to i tak czują między sobą więź. - Świadomość, że łączy nas miejsce, z którego pochodzimy, sprawia, że ta relacja jest bliska - podsumowuje Kasia.

Raz w roku w czerwcu warszawscy kielczanie spotykają się na trzydniowym Rajdzie Świętokrzyskim. - Wszyscy jesteśmy harcerzami, choć już trochę mniej aktywnymi niż kiedyś. Ale podczas tego weekendu liczą się tylko przyjaciele i czas z nimi spędzony. Nic więcej - podsumowuje z uśmiechem Kasia.

Doktor Katarzyna Iwińska, adiunkt w Katedrze Socjologii Collegium Civitas, w fenomenie klubów regionalnych nie widzi nic dziwnego: - Osoby w nowym mieście czują się obce, dlatego tworzą społeczności z tymi, z którymi mają coś wspólnego. W tym przypadku to pochodzenie, kod kulturowy. Dużo łatwiej jest im odnaleźć się w nowym otoczeniu, mając kogoś zaufanego - tłumaczy socjolog. - Równocześnie, ze względu na wielogodzinną pracę, nie mają zbyt wiele możliwości, aby nawiązać nowe znajomości, kontakty. Natomiast jeśli nie mają hobby czy zainteresowań, to chcą zapisać się do stowarzyszeń, gdzie te kontakty zdobędą - dodaje dr Katarzyna Iwińska.

Mazurów reklamować Warszawie nie trzeba
Ale istnieją nieformalne grupy, zakładane nie z tęsknoty za ziomkami, językiem czy tradycjami danego regionu. Wielu ludzi sukcesu staje się samozwańczymi rzecznikami swojego miasta w Warszawie. Paweł Małaszyński, aktor, gwiazda seriali "Oficer" czy "Magda M.", w każdym z wywiadów podkreśla, że jest z Białegostoku. Wychwala lokalne teatry, Akademię Teatralną (do której sam się jednak nie dostał, studiował we Wrocławiu), artystyczną atmosferę. "Chciałbym dożyć takiego czasu, że będę mógł przeprowadzić się z całą rodziną znów do Białegostoku, ale pracować w Warszawie (...). Bo ja kocham Podlasie. To jest dla mnie najważniejsze" - mówił na początku stycznia w wywiadzie dla lokalnego "Kuriera Porannego".

Ciepło o Białymstoku wypowiadają się też inni znani aktorzy. Pomieszkujący w stolicy Andrzej "Beya" Zaborski, odtwórca roli komendanta w najbardziej podlaskiej komedii "U Pana Boga za piecem", wykładowca w tamtejszej szkole teatralnej, potrafi godzinami wychwalać lokalne specjały, takie jak kiszka ziemniaczana, kartacze (rodzaj pyz z mięsem) i swojskie nalewki.

Swojego regionu wśród warszawiaków nie muszą reklamować ludzie z Warmii i Mazur, które od dziesięcioleci są ulubionym miejscem wypoczynku mieszkańców stolicy. Przyzwyczajeni do warszawiaków z samym miastem oswajają się nieco dłużej. Ale nawet kiedy wrosną w Mazowsze, szukają wentyla w postaci kontaktów z ludźmi ze swoich stron.

Paweł Burczyk, aktor i syn znanego olsztyńskiego małżeństwa aktorów, uwielbia wracać w rodzinne strony. Dopiero w Olsztynie czuje, że oddycha. A ulubionym miejscem wypoczynku jest dla niego warmiński Przykop, do którego jeździł w dzieciństwie. Młodszy inspektor Mariusz Sokołowski, doktor historii i rzecznik komendanta głównego policji, o rodzinnym Szczytnie może porozmawiać z co drugim funkcjonariuszem komendy. Większość kończyła tam bowiem Wyższą Szkołę Policji. - Prawie każdy policjant kiedyś był w Szczytnie i może coś na jego temat powiedzieć - uśmiecha się Mariusz Sokołowski. - Ale o Szczytnie wolę rozmawiać z ludźmi stamtąd, na przykład Arkadiuszem Wierzukiem, dziennikarzem TVN-u. Chodziliśmy razem do tego samego liceum, mamy wspólnych znajomych.

Każda nasza rozmowa rozpoczyna się zagajeniem: kiedy ostatnio byłeś w Szczytnie, czy coś się w mieście zmieniło - opowiada Mariusz Sokołowski. Kiedy tempo Warszawy i pracy rzecznika zaczyna go męczyć, marzy o chwili nad jeziorem. Najlepiej wycisza się nad wodą, choćby nad stawem na Polu Mokotowskim.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak globalne ocieplenie zmienia wakacyjne trendy?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto