Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Z powstańców warszawskich została garstka. Wśród nich "Kaśka"

Monika Zacharzewska
Z powstańców warszawskich została garstka. Wśród nich "Kaśka"
Z powstańców warszawskich została garstka. Wśród nich "Kaśka" Kamil Nagórek/Głos Pomorza
Po wojnie do Słupska przyjechało ich prawie 60. Zaczęli nowe życie.

- Kiedy szłam do Powstania poprosiłam Pana Boga, by nade mną czuwał. Wtedy wysłuchał. Teraz proszę go, by przeżyć 100 lat i 15 minut. Może też wysłucha - mówi 87-letnia kobieta.

1 sierpnia 1944 miała 17 lat, przydział na Tamkę, ale powiedziano jej, że jeżeli się nie dotrze do swojej jednostki, to trzeba zgłosić się do najbliższego punktu. Mieszkała wtedy na Pawiej, więc poszła na Dzielną 63. Dopiero po wojnie dowiedziała się, że służyła w Komendzie Głównej AK. Wtedy myślała, że to zwykła placówka powstańcza. Nie miała do czynienia z całym sztabem. Nie wiedziała, kto jest kim. - Człowiek cały czas był w ruchu, tu ranny, tu zabity, trzeba pochować. Nie znałam nawet nazwisk kolegów. Wszyscy zwracaliśmy się do siebie pseudonimami - wspomina.

W konspiracji zaczęła działać od 1940 roku. Do Szarych Szeregów wciągnęli ją nauczyciele. Pierwsze zadanie polegało na sprzedawaniu papierosów pod sklepem dla Niemców. Pod papierosami miała zdjęcia, na których, jak ktoś wchodził do sklepu, stawiała krzyżyki. - Wtedy porobiło się wielu volksdeutscheów. Baliśmy się, żeby jakiś nie dostał się do Związku Walki Zbrojnej - opowiada.

Później zaczęła rysować na murach znak Polski walczącej i wypisywać hasła: "tylko świnie siedzą w kinie". Oblewała też siedzenia kwasem solnym. - Jak ktoś usiadł, to spalił sobie całe ubranie. I nie tylko ubranie - mówi z uśmiechem.

1 sierpnia 1944 roku pani Krystyna czyściła amunicję. Później zaczęła się walka. Mieli ostrzał z kościoła. Była gotowa zabić. - Jak ja bym nie zabiła, to mnie by zabili. Na szczęście nie musiałam, ale każdy był gotowy. Na szkoleniach nam mówili: Strzelaj do wroga za węgła - wspomina. - Chłopcy zdobyli czołg. Niemcy klękali przed nimi, żeby ich nie zabijać. Trzech Niemców. Nad jednym, który był Ślązakiem i mówił łamaną polszczyzną, zlitowali się. Tych dwóch zabili i od razu pochowali przy jezdni. Mieliśmy tak przykazane, że zmarłego trzeba od razu grzebać, żeby choroby nie roznosił.

Pani Krystyna nie była ranna. Ale pamięta, jak ją "Wrotka" i "Cygan" wysłali na zwiad na pociąg pancerny. Był jeszcze z nimi młody chłopiec, którego pseudonimu pani Krystyna już nie pamięta. Jak na dwunastolatka był wyrośnięty. Naprzeciwko nich jechał czołg. Pani Krystyna z "Wrotkiem" i "Cyganem" schowała się w bramie. - A ten chłopiec, on dzielny, on ma filipinki... I rzucił się pod ten czołg. Czołg zmiażdżył go całkowicie. Na jezdni została tylko plama - mówi.

Pod koniec Powstania, gdy za czołgami szli Ukraińcy, pani Krystyna z kolegami schowała się w pojemniku na śmieci. Gdy przeszli, udali się do szkoły na Spokojną. Tam zauważyli innych powstańców. Byli oblężeni. Ściągnęli więc mundury i postanowili wejść do pierwszego niemieckiego transportu jako cywile. Pani Krystynie zostały tylko oficerki, które zrobił jej wujek. Był z zawodu szewcem i też należał do AK.

Gdy Niemcy prowadzili panią Krystynę wraz z ludnością cywilną, widziała, jak Ukraińcy podźgali bagnetami powstańca i powiesili za nogi na płocie. - Głowa jak arbuz, większa, bo cała krew spłynęła. Był siny - pomimo upływu lat, na twarzy pani Krystyny dalej widać przejęcie.

Z tymi cywilami pani Krystyna doszła do kościoła św. Wojciecha. Tam wszyscy zostali podzieleni na kobiety i mężczyzn i pognani dalej. Prowadzili ich przez ulicę Bema. Drewniane domy Niemcy podpalili miotaczami. Szli tunelem ognia. Na Dworcu Zachodnim wsadzili ich do pociągu towarowego. Przewieźli do Pruszkowa. Jedna volksdeutschka, sąsiadka pani Krystyny, wydała ją, "Cygana" i "Wrotka".

W Ravensbrück byli przez sześć tygodni. Później pani Krystyna została przewieziona do Waldenburga. Tam pracowała w fabryce amunicji Hasaka. Początkowo kontrolowała kule.

- Że zawsze musiałam robić Niemcom na złość, to ja wszystko, ausschluss, przepuszczałam - wspomina. Przyszła wiadomość z fron­tu, że jest dużo niewypałów. Dowiedzieli się, że to jej wina. Została pobita. Póź­niej na obrabiarce zawsze głębiej wycinała rowki w zenitówkach, tak żeby nie strzelały. Wtedy na pobiciu się nie skończyło. Musiała kopać rowy, stojąc powyżej kolan w wodzie.

Dostała zapalenia miedniczek nerkowych. - To był listopad. Mieliśmy doktor Francuzkę, ona położyła mnie na rewir. I już do wyzwolenia leżałam, bo jak miała być kontrola, to Francuzka robiła mi zastrzyk z mlekiem. Wtedy rośnie temperatura - tłumaczy pani Krystyna.
Zaraz po wojnie jedna z obozowych scen nie dawała pani Krystynie spokoju. Często śniła się jej w nocy.

- Pierwszego dnia w obozie, każda wygłodzona. Przez cztery dni i cztery noce nic nie jadłyśmy. Niektóre pchały się po dolewkę. Sztubowa wzięła wazową łyżkę wrzącej wody i wylała jednej na głowę. Włosy miałyśmy zgolone. Patrzyłyśmy, jak skóra czerwienieje i robi się pęcherz - kobiecie łamie się głos.

Po wyzwoleniu obozu pani Krystyna wróciła do Warszawy. Cała klatka schodowa była wypalona. Na parterze mieszkała sąsiadka, która należała do Armii Ludowej. Wzięła panią Krystynę do siebie, kazała się umyć i spać. Gdy się położyła, sąsiadka wyszła i zamknęła drzwi na klucz. Nagle jakaś kobieta zaczęła ją budzić i powiedziała: - Wstawaj, bo Adamczewska poszła zawiadomić NKWD, że ma w domu powstańca.

Zza firanki obie patrzyły, jak NKWD podjechało. Wieczorem pani Krystyna była już w pociągu. Pojechała do ciotki do Komorowa. Na schodach minęła się ze swoją matką. Jedna drugiej nie poznała. - Mama pomyślała: Jakaś żebraczka idzie po proś­bie do ciotki, a ja, że jakaś żebraczka wraca od ciotki - wspomina pani Krystyna.

Następnego dnia razem pojechały do Głowna, gdzie w czasie wojny tata pani Krystyny był robotnikiem przymusowym. Ale tata i brat wtedy byli już w Słupsku. Przyjechali pierwszym transportem 15 maja. W Urzędzie Repatriacyjnym spytali go o zawód. Rusznikarz - odpowiedział i skierowali go do pracy w UB do rozminowywania broni. Napisał list, że jest mieszkanie na Kilińskiego, że mogą przyjeżdżać.

Do Słupska z mamą przyjechały w połowie czerwca 45 roku. - Całe stare miasto było spalone przez Rosjan. Były tylko Wojska Polskiego, Sienkiewicza, Deotymy, Kilińskiego i Podgórna. A reszta wypalona. Strasznie to wyglądało - mówi.

Jednak do Warszawy woleli nie wracać. Tata pani Krystyny jako 14-latek walczył w Legionach. Otrzymał od Piłsudskiego odznaczenie, za które dostawał 200 złotych rocznie. Bał się, żeby sąsiedzi go nie wydali, bo im tych 200 złotych bardzo zazdrościli. Do Legionów przyznał się dopiero w 1979 roku.

- Zaraz po wojnie z Niemcami żyło się dobrze i Niemców się też chroniło przed Rosjanami - mówi.

- Najtrudniejsze było, żeby w żadnym człowieku nie widzieć wroga. Ja sobie przyrzekłam w obozie, że pierwszą napotkaną Niemkę uduszę. Ale kiedy przyjechałam do Słupska i zobaczyłam podejście Ruskich, zmieniłam się - mówi pani Krystyna.

Ona sama mało co nie została zgwałcona. - Trzech Ruskich wpadło do nich do mieszkania. Grała z koleżanką w karty. Jeden za jedną, drugi za drugą, a ten trzeci mamę i tatę pod piec. Dobrze, że tata miał karabin za piecem. Strzelił trzy razy w okno. Niedaleko było UB, więc przylecieli i tamtych złapali.

Niemców było wtedy w Słupsku bardzo dużo. Naprzeciwko UB mieszkał krawiec. Do Słupska pani Krystyna przyjechała w jednej sukience i jednych trepach. Dał jej buty po swojej żonie i uszył jesionkę.

Była też taka Niemka, u której mieszkała koleżanka z obozu pani Krystyny. Gdy do niej poszłam, wezwała policję i powiedziała, że ją oszabrowałyśmy. Wsadzili nas do więzienia. Siedziały trzy miesiące, zanim odbyła się rozprawa. 10 osób w celi. Same Polki z niemieckich donosów. Niemka nie przyszła na rozprawę. Sprawę umorzono.

W Słupsku pani Krystyna założyła rodzinę. Wyszła za mąż, za mężczyznę, który do jej ojca mówił tato, zanim jeszcze poznał żonę.

- Mój tato jechał z Henrykiem jednym transportem. Mój przyszły mąż przylgnął w tym pociągu do ojca i tato zaczął traktować go jak syna. Wtedy tata nie wiedział, czy ja przeżyłam. I tak został ojcem Henryka, jak ja wyszłam za niego za mąż - mówi pani Krystyna.

4 czerwca 1946 roku ks. Zieja udzielił im ślub w kościele św. Jacka.

- Dwa dni przed ślubem przyjechała moja pierwsza miłość z czasów okupacji - Włodek. Prosił bym zrezygnowała ze ślubu. Ale Włodek miał mamę, tatę, miał się do kogo przytulić. Henryk był sierotą wychowywanym przez obcych ludzi. Żal mi go było - wspomina i dodaje, że z Włodkiem utrzymywała kontakt przez długie lata. Zmarł pół roku po śmierci jej męża.

Już w 1945 roku pani Krystyna zaczęła pracować w Słupsku. Najpierw w stołówce starostwa na Wojska Polskiego. Nie za pensję, ale za żywność. Potem pół roku w teatrze jako kasjerka. - A potem dzieci przyszły. Czworo urodziłam, co dwa lata. Mąż pracował w milicji, ale się naraził i wysłali go na pół roku do więzienia w Knurowie - mówi i dodaje, że do 50-go roku był spokój. Władze się nimi nie interesowały. - Potem zaczęła się czystka w urzędach, bo UB obsadzone przecież było AK-owcami. Ale ja żadnych nieprzyjemności nie miałam. W politykę się nie mieszałam, dzieci wychowywałam - mówi.

Autor: Monika Zacharzewska, Głos Pomorza

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Michał Pietrzak - Niedźwiedź włamał się po smalec w Dol. Strążyskiej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto