Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Świat wojny, tych chłopackich gierek, dla kobiet jest całkowicie absurdalny

Rozmawiała Karolina Kowalska
"Dzidzia" Sylwii Chutnik jest równie udana co zeszłoroczny debiut
"Dzidzia" Sylwii Chutnik jest równie udana co zeszłoroczny debiut Bartłomiej Ryży/POLSKA
Nie musimy chodzić po Warszawie z myślą: "Boże, tu rozstrzelano, tu zabito, a tu zgwałcono", bo można dostać paranoi. Ale czasem, zasypiając, trzeba mieć obraz wojennej Warszawy pod powiekami. O nowej książce "Dzidzia" i o Powstaniu widzianym oczami kobiet z Sylwią Chutnik rozmawia Karolina Kowalska

Znów się to Pani udało. "Dzidzia" ma siłę rażenia Pani debiutu - "Kieszonkowego atlasu kobiet". I choć znów jest o kobietach i rzeczywistości wojennej, czytelnik dostaje kompletnie nową jakość. Równie bolesną. Skąd taka zdolność do współodczuwania z powstańcami?
Ja brałam udział w Powstaniu Warszawskim, urodziłam się przed wojną, trafiłam do getta, a potem kanałami wyszłam na ulice.

A mniej metaforycznie?
Są ludzie, którzy interesują się historią i przy braku pamięci do dat mają pamięć do wydarzeń. I nie potrafią się wyluzować z tą pamięcią. Moja koleżanka ukuła ostatnio pojęcie "Holocaust is my hobby". Mają to ci, którzy nie mogą wieczorem przy lampce wina odpocząć po trudach życia w dużym mieście, bo włącza im się film dokumentalny o Auschwitz.

Jak u Dzidzi, tytułowej bohaterki Pani najnowszej powieści, która nie ma rąk, nóg ani możliwości porozumienia ze światem, ale non stop odtwarza w swoim brzuchu film z Powstania.
To nieustająca audycja, której nie da się wyłączyć. Film, który cały czas leci z tyłu głowy. Nie sposób o nim zapomnieć, nawet wsiadając do autobusu. Można najwyżej ściszyć fonię.

Powstaniem interesuje się wiele osób, ale zazwyczaj prawie modlą się do powstańców. A Pani pisze, że powstańcy przez miesiąc nie zmieniali majtek.
Czasem nawet ich nie mieli. Osoby, które nie mitologizują Powstania, skazane są na pytanie: czy jest pani za tym Powstaniem, czy nie? A mnie to nie interesuje. Bardziej od tego, komu i jaką drogą dowódca kazał się przebić z Hożej na Wilczą, obchodzą mnie te majtki.

Opisuje Pani rzeczy, o których się milczy. W "Atlasie" były to gwałty w piwnicach ochockich kamienic. W "Dzidzi" fragment, kiedy stara pani Mutter wydaje Niemcom dwie uciekinierki.
O tym trzeba napisać. Musimy to wiedzieć. Nie tyle ekscytować się tym, co było wiele lat temu, bo to było dawno i nieprawda, co mieć świadomość naszej historii. Nie musimy chodzić po Warszawie i mówić: "Boże, tu rozstrzelano, tu zabito, tu zgwałcono", bo można dostać paranoi. Ale czasem, zasypiając, trzeba mieć pod powiekami ten obraz. Przecież to nie ja powiedziałam, że my jesteśmy historią, ciągłością. Że do Europy owszem, tak, ale z umarlakami.

Bez znieczulenia pisze Pani także o porodzie. Piersi falują, już chcą karmić, a matka z uniesioną głową zwierzęcym wzrokiem wpatruje się w dziecko. To też rzadkie w literaturze.
Poród jest niedomówieniem w kraju kultu matki Polki, Matki Boskiej i Supermamy. Zawsze będzie w pewien sposób zwierzęcy, choćbyśmy płaciły trzy tysiące w Szpitalu św. Zofii i rodząc, słuchały Mozarta. Kulturowo możemy go sobie obudować, jak tylko chcemy, a on i tak będzie wychodzeniem poza wszystko, co do tej pory znałyśmy. "Dzidzia" napisana jest z pozycji genderowego patrzenia na literaturę. Z pozycji ciała, i to ciała kobiety.

Dla kobiety, która nigdy nie rodziła, to jest odkrycie prawdy.
Moja koleżanka, która jest mamą od pół roku, przeczytała tę książkę głównie na poziomie mama - dziecko. To mit o Demeter i Korze. Danuta jest Demeter, która szuka swej Kory, i dopóki jej nie znajdzie, nie będzie wiosny.

Na co dzień jest Pani prezeską Fundacji "MaMa" pomagającej matkom. Czy historię Danuty Mutter, której córką jest Dzidzia, zainspirowały historie podopiecznych fundacji?
Fundacja "MaMa" monitorowała słynną sprawę Róży, która została odebrana rodzicom, bo mieli okruszki na ceracie, a potem okazało się, że mama Róży została wysterylizowana. W książce znalazł się wątek okruszków i pań z opieki społecznej zabierających dziecko matce, bo jest za głupia na macierzyństwo. Czerpałam też z doświadczeń mojej przyjaciółki, która pracuje jako kurator sądowy. Trafiają jej się rodziny dysfunkcyjne, w których pani nie kupuje dziecku podręczników, bo nie potrafi zrobić zakupów. Nie jest złą matką. Po prostu nie ogarnia działania sklepu. Dzieci takich matek zwykle odsyłane są do domów dziecka albo do poprawczaka. Moja przyjaciółka musi toczyć walkę o to, by zostały z rodzicami. Wystarczy pójść z taką matką do sklepu i wszystko jej pokazać. Te historie w zmodyfikowanej formie trafiły do książki. Część historii usłyszałam natomiast od kobiet, które przeżyły Powstanie Warszawskie. Pokazały mi, że nie można być za albo przeciw Powstaniu. Powstanie było i nic już się z tym nie zrobi.

W oczach kobiet wojna wygląda inaczej?
Okazało się, że one są pacyfistkami. Że walczyły, ale świat działań militarnych, chłopackich gierek, jest dla nich absurdalny. Rysowały mi takie historie, że myślałam: Jezus Maria! Jak to możliwe, że ludzie się nagle umawiają: teraz ty jesteś generałem, a ja żołnierzem i robimy musztrę? To jakiś taniec godowy. Jedna z tych kobiet jako dziesięcioletnia dziewczynka w czasie wojny znalazła się w stuosobowej drużynie takich chłopaków, którzy mieli ją przewieźć w bezpieczne miejsce. Nagle zobaczyli za mostem Niemców i postanowili się na nich rzucić. Jeden miał pilnować dziewczynki. Ale kiedy koledzy runęli całą grupą na wroga, nie wytrzymał i poleciał za nimi. To takie zwierzęce, okropne rzeczy! Zwłaszcza z perspektywy osoby, dla której nie jest oczywiste, że jest wojna i obowiązkowo trzeba się bić.

Takie nastawienie nie mieści się w obowiązującym nurcie mówienia o Powstaniu.
Obowiązujący nurt powoli się przejada, choć u nas wojna, pomijając gościnne występy w Iraku, nadal kojarzona jest z czymś fajnym. Naprawdę, czas pomyśleć, że konflikt zbrojny ma swoją drugą stronę. Że absurd wojny nie powinien nam ginąć w heroicznych czynach.

Ten pacyfizm u kobiet przejawia się w macierzyństwie. W "Dzidzi" zatrzymują one harcerzy w schronie słowami: "Gdzie ty mi tu lecisz, na jaką zbiórkę?! Umyj ręce i siadaj do obiadu!".
Kobiety zawsze miały funkcję dbania o zaplecze, o to, by dowódca mógł gdzieś wrócić, umyć ręce i zjeść zupę. Robiły wszystko, by ten świat, pokiereszowany wojnami, wrócił do normalności. To one w styczniu 1945 roku na ruinach Warszawy rozkładały obrus znaleziony w ruinach.

W "Dzidzi" odkrywa Pani przed czytelnikiem Gołąbki, dzielnicę Ursusa, którą do Warszawy włączono niewiele ponad 30 lat temu. W Pani książce to jednak wciąż wieś.
Gołąbki zapisały się chlubnie na kartach historii po upadku Powstania. Całe rodziny organizowały tu pomoc wywożonym do obozu przejściowego w Pruszkowie. Gołąbki wcale nie są wsią, są przedpokojem Warszawy.

Ale mimo wszystko jest to mniej "wsiowy" przedpokój niż Wołomin czy Ząbki.
Moje Gołąbki należy odbierać metaforycznie. To ironia do tego jak my, miastowi, postrzegamy tych wszystkich, którzy nie latają codziennie do Coffee Heaven. I autoironia, bo sama mam tę warszawską tendencję może nie do wywyższania się, ale naigrawania z ludzi spoza stolicy.

W książce lekko obśmiewa Pani cechy typowo warszawskie, a może nawet warszawkowe, np. charakterystyczny akcent - jego wznoszenie i opadanie.
Sama trochę się go wstydziłam, kiedy po liceum księgarskim trafiłam na kulturoznawstwo, gdzie na roku było 50 wybrańców z całej Polski. Za moich czasów dostawały się tam takie szachy wirachy, co latały z Foucault i dyskursem, a ja siedziałam jak dzieciak z ostatniej ławki, z napisem "dupa" w głowie, i myślałam sobie: "Oni są tacy fantastyczni, a ja tu wyskakuję z moją prymitywną mową". I nie odzywałam się prawie całe studia. Miałam ostry kompleks wieśniaka mentalnego, niedouka. A przecież byłam u siebie. Pisać też nauczyłam się dopiero na studiach od profesor Szpakowskiej, do której trafiłam na seminarium o cielesności. Moje prace roczne były jednymi ze słabszych w grupie. Po obronie pracy magisterskiej nie napisałam nic przez rok.

A kilka lat później pisze Pani dwie książki, które czyta się jednym tchem, choć każde zdanie boli. "Dzidzia" jest jak strumień świadomości, który się wylał i zapisał bez poprawek, bo tak miało być.
Wbrew pozorom "Dzidzia" jest książką dopracowaną. Mam wrażenie, że udało mi się napisać coś, w czym nie ma zbędnych słów. Nie kokietuję czytelnika, uwodzę anegdotkami. Dla mnie ważne było, że po debiucie, który był dobrze przyjęty i po którym ja mogłam sobie statystycznie wyliczyć, co się podobało, co nie, nie grać pod publikę. I choć "Dzidzia" i "Kieszonkowy…" mają części wspólne, to nadal ja i moje zainteresowania.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto