Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Gangi Nowego Sącza: Al Capone

Rafał Kamieński
Kończy się pewien okres w dziejach zorganizowanej przestępczości na Sądecczyźnie. Policja, CBŚ i Straż Graniczna wyłapują niedobitki gangsterów z gangu człowieka zwanego Zulusem.

Kończy się pewien okres w dziejach zorganizowanej przestępczości na Sądecczyźnie. Policja, CBŚ i Straż Graniczna wyłapują niedobitki gangsterów z gangu człowieka zwanego Zulusem. Historia lokalnej mafii zaczyna się jednak dużo wcześniej i jest nie mniej barwna niż opowieści o mafii wołomińskiej i pruszkowskiej. Gdyby nie Al Capone, czyli Władysław Chowaniec, i jego brat Ryszard, nikt o małym Gaboniu położonym za Starym Sączem by nie słyszał. Historia gangsterów kładzie się jednak cieniem na całej wsi. Do dziś ludzie mają w oknach kraty, a w drzwiach żelazne zasuwy.

Mieli się czego bać. Nawet lokalni watażkowie, którzy nie chcieli się rządom Chowańców podporządkować, kończyli jak Sławomir P. , co to podobno potrafił otworzyć każdą kasę. Z czasem dorobił się majątku, prestiżu i Grażyny K., uchodzącej w okolicy za skończoną piękność. Pech kasiarza polegał na tym, że znalazł się za kratkami w tym samym czasie co "Capone". Izabela - technik budowlany, lat 34 - odwiedzała w więzieniu ukochanego i ojca swego dziecka, a Ryszard Chowaniec - brata. Potem wspólnie zaczęli odwiedzać kawiarnie, w końcu razem zamieszkali.

Ale Bogdan P. wyszedł w końcu na wolność i upomniał się o swoją kobietę. Ta jednak kochała już Ryszarda. Zgodę na egzekucję rywala, jak nakazuje "tradycja", wydał z więzienia ojciec chrzestny, a brat ją wykonał. Pobity kijem bejsbolowym kasiarz, jeszcze żywy, ze skutymi rękami, został wrzucony do Dunajca. Jego młodszy brat, który próbował się dowiadywać o los zaginionego, jakiś czas później utonął w Jeziorze Rożnowskim.

Ale wróćmy do początku. To w Gaboniu, w przydomowej siłowni z sielskim widokiem na Beskid Sądecki, dorastali dwaj młodzieńcy, którzy wyrośli na przywódców jednego z najgroźniejszych gangów w Polsce. Nie mieli kont w bankach w Szwajcarii ani układów z politykami, ale sławne warszawskie gangi przewyższali brutalnością i bezwzględnością. Zaczęli się przekształcać w świetnie zorganizowaną mafię, która podporządkowała sobie Nowy Sącz, Tarnów i Podhale. Ryszard Chowaniec trafił do policyjnych rejestrów niedługo po odebraniu dowodu tożsamości. Władek, czyli "Capone", już jako uczeń zawodówki stłukł nauczyciela od polskiego.

- Trudno powiedzieć, co ich sprowadziło na złą drogę - mówi ich niedaleki sąsiad Grzegorz Szlaga. - Słyszało się czasem, że jako młode chłopaki komuś dali w pysk, ale chyba nie ma takiego, co by w młodości komuś nie przyłożył. Problemy zaczęły się później, gdy zaczęli rabować sklepy i wymuszać pieniądze. Te sprawy policja zwykle umarzała, bo ludzie bali się sypać.
Najpierw kradli, ale wkrótce postanowili założyć swój sklepowy biznes. Jeden ze sklepów postawili obok swojego rodzinnego domu. Wtedy zaczęły się problemy dla reszty sklepikarzy. Władysław Chowaniec, który budził postrach samym już potężnym wzrostem, nie tolerował żadnej konkurencji w promieniu kilku kilometrów.

Ojciec chrzestny z Gabonia, z zawodu ogrodnik, karierę góralskiego mafiosa zaczynał od zastraszenia sąsiadów. Sklep spółdzielczy palił się trzy razy, w końcu GS go sprzedał. Sprawców podpalenia nie wykryto, choć wszyscy ich znali, tylko bali się zeznawać. Milczeli i wtedy, gdy płonął drugi sklep, na Opalonej, przysiółku Gabonia, gdy szły z dymem zabudowania Olchawy, Steca i Franczyka.
Z czasem Chowańcowie stworzyli bandę, która przez całe lata terroryzowała Podhale i Sądecczyznę.

Swoich "żołnierzy" Chowaniec, zwany wtedy jeszcze Gabończykiem, Góralem lub Bacą, poznał w więzieniu, do którego trafił za włamanie. Szacunek zdobywał bez-względnością, w której przewyższył go potem tylko młodszy brat. Dużo później jeden z aresztowanych członków bandy przyznał, że koktajle Mołotowa wrzucał do sklepowych kominów na zlecenie Władka. Z czasem gang Bacy zaczął kraść samochody, handlować narkotykami, wymuszać haracze od właścicieli agencji towarzyskich, lokali gastronomicznych i sklepów. Misternie budował królestwo, oparte na lęku przed brutalną zemstą władcy.

- Zwykle stosowano jedną metodę - opwiada funkcjonariusz CBŚ. - Lokal odwiedzało kilkunastu mężczyzn, przystawiali właścicielowi pistolet do głowy, po czym żądali pieniędzy za "ochronę przed innymi grupami". Stawka - od kilku do kilkunastu tysięcy złotych, zależnie od kondycji finansowej firmy. Gdy ktoś odmawiał - bili. W razie zawiadomienia policji grozili zabójstwem. Tym, którzy odważyli się odmówić, obcinali nożyczkami uszy. Kilku pokrzywdzonych zgłosiło w końcu sprawę do prokuratury. W zasadzie jednak wszyscy odwołali obciążające zeznania.

Niektórzy poszli w tym wypieraniu się tak daleko, że oskarżali policję, iż skłaniała ich do oczerniania gangsterów.
Zdyscyplinowali i podporządkowali sobie nie tylko drobnych przestępców, ale i szefów konkurencyjnych gangów. Wydawali im "pozwolenia na pracę" i pobierali procent od łupów. Podporządkować im się nie chciał też Jerzy L., pseudonim Lechman. Znaleziono go przed jego domem na ul. Tuwima. Zabito go jednym strzałem w głowę. Cdn.

Współpraca Justyna Skrzekut

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto