Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Kronika mrocznego i niebezpiecznego miasta. Rozmawiamy z autorem książki "Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90."

Kamil Jabłczyński
Kamil Jabłczyński
Skrzyżowanie ulic Dolnej i Sobieskiego w lutym 1998 roku
Skrzyżowanie ulic Dolnej i Sobieskiego w lutym 1998 roku Jerzy Kostrzewa
Zapraszamy na rozmowę z Filipem Kalinowskim. Autorem książki "Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90.", której zapowiedź wcześniej prezentowaliśmy w naszym serwisie. To wręcz kronikarskie przedstawienie początków polskiej sceny hip-hop na tle zmieniającego się po 1989 roku miasta. Miasta mrocznego, niebezpiecznego i brutalnego.

Kamil Jabłczyński: Jedną z pierwszych historii, które możemy poznać z książki “Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90.” Filipa Kalinowskiego to moment odtworzenia, w audycji Trzeciego Programu Polskiego Radia, utworu N.W.A. - Fuk Da Police. Co prawda w nocy, ale jednak. Jak do tego doszło?

Filip Kalinowski: Ja to wszystko znam z drugiej ręki, bo jestem rocznik 1984, więc w latach osiemdziesiątych to, co najwyżej pstrykałem kapsle jako małolat na podwórku. Z tym, że rap postrzegam jako muzykę folklorystyczną, potrzebuję natomiast zawsze ludzi, którzy to wszystko przeżyli i mogą mi to opowiedzieć. A, że jeszcze interesuje mnie często perspektywa ludzi, którzy całą tę historię śledzili nieco z boku, to stosunkowo nieliczne są w mojej książce wypowiedzi raperów, którzy stali na pierwszej linii frontu, a wiele jest takich właśnie zakulisowych anegdot opowiedzianych mi przez różnej maści promotorów i innych podwórkowych aktywistów.

O tym wydarzeniu opowiedział mi Hirek Wrona i - jak wiele innych - większej wagi nabrało ono dopiero po czasie. Bo oni sobie ten numer po prostu wtedy puścili - trochę pewnie z przekory, trochę dla wtajemniczonych, a trochę dlatego, że cenzura nie miała wpływu na zagraniczne teksty. No i nagle ten anty-policyjny hymn, który w Stanach był wówczas na cenzurowanym, poleciał w państwowym radio w komunistycznym reżimie. Znajomość języka angielskiego nie była jednak wtedy tak powszechna jak dzisiaj, a też lżona tam była „kapitalistyczna” amerykańska policja, a nie „nasza” ludowa milicja obywatelska. To pewnie spotkałoby się z zupełnie innym przyjęciem, choć też nigdy nie przestanie mnie fascynować to, że ubrane w formę ironii ale jednak wprost anty-milicyjne „Spytaj milicjanta” Dezertera przeszło przez sito cenzury i zostało wytłoczone na winylu przez państwowe przedsiębiorstwo. Taka to była nieustanna gra w kotka i myszkę.

Ikarus na przystanku na pl. Na Rozdrożu, 19.01.2002 r. Jerzy Kostrzewa

Zastanawiał mnie też fragment o słowie “raper”. O tym, że Kazik tak naprawdę nie bardzo chciał, żeby używać wobec niego tego słowa, bo on się tą formą bawił. Czy może na początku było też coś takiego, że to słowo “raper” było postrzegane troszkę pejoratywnie czy groteskowo?

Bardziej bym powiedział - dyletancko. Gdy w latach dziewięćdziesiątych przyszedł do polski rap, a także pełen wachlarz gatunków muzyki klubowej, spora część ludzi postrzegała twórców takich nagrań jako beztalencia - nie umieją śpiewać, to gadają, nie umieją na niczym grać to kradną cudzą muzykę. Instrumentaliści zżymali się na sampling, a Maleńczuk w telewizji żenująco melodeklamował jakieś częstochowskie rymowanki, mówiąc, że każdy umie rapować.

Historia to jednak szybko zweryfikowała, czego chyba najlepszym przykładem jest #hot16challenge, które dobitnie pokazało, że ani prezydent ani żaden zasłużony nawet twórca muzyki estradowej ze sporym warsztatem wokalnym i latami doświadczenia na scenie, rapować po prostu nie umie. Bo nie jest to coś czego nauczysz się w szkole czy na innym kursie, ale wymaga nie lada umiejętności, praktyki i zrozumienia czy wręcz poczucia czym to tak naprawdę jest.

Jeśli natomiast chodzi o Kazika - czy Kelnera - to ich niezgoda na nazywanie ich raperami wydaje mi się, że wynikała bardziej z tego, że czuli się oni przede wszystkim współtwórcami ruchu punkowego czy też post-punkowego. Mieli ogromny szacunek do tego rapu, który słyszeli ze Stanów Zjednoczonych i chcieli spróbować się w tej nowej formie, ale nie składali akcesu do tego środowiska, pogadali sobie do bitu w jednym czy dwóch numerach i ruszyli dalej swoją wcześniej już nakreśloną ścieżką.

Syrenka przy budowie Mostu Świętokrzyskiego, 26.08.2000 r. Jerzy Kostrzewa

Kelner - w odróżnieniu od Kazika - miał natomiast jeszcze potrzebę promowania tego gatunku. I to jest cała historia Rap Clubu, do której dotarłem dopiero przy tej książce: nigdy wcześniej o tym nie słyszałem. O tym, że od roku 1986 do 1989, w totalitarnym, komunistycznym ustroju odbywały się regularnie imprezy z samą właściwie amerykańską muzyką. Tylko ta muzyka była widziana jako robotniczy głos Ameryki, który piętnuje kapitalistyczny system i wytyka mnóstwo społecznych patologii, więc nie stanowiła ona żadnego zagrożenia dla ówczesnego systemu, wręcz potwierdzała jego słuszność. Podobnie jak puszczany w PRL-owskich kinach „Taksówkarz” - obywatel mógł sobie tego posłuchać czy to obejrzeć, bo to była „cała prawda” o Stanach - nie żaden tam american dream, tylko bieda i przestępczość, różnice społeczny i oblepiające wręcz człowieka zepsucie moralne.

Wracając do wspomnianej historii punku. Jak się słucha historii Vienia i Włodiego to też wynika, że oni amatorsko trochę się tym bawili, rap był później, najpierw punk.

Hardcore, grindcore i inne ekstremalne gatunki gitarowe, które się w tamtym czasie pojawiły; Włodek swój pierwszy koncert zagrał w legendarnych „Filtrach” właśnie z taką kapelą. Bo też trzeba pamiętać, że to pierwsze pokolenie krajowych hiphopowców, to były roczniki końca lat 70. i oni się wychowywali w 80., w których - jeśli chodzi o przynależność subkulturową - można było wybrać pomiędzy byciem punkiem, skinem, metalem, depeszem i… tyle; jeszcze można było ewentualnie być hipisem albo gitem. Na początku lat 90. tymczasem - wraz z przyjściem do Polski MTV i całego popkulturowego Zachodu - nagle ta gama się rozrosła do niebotycznych rozmiarów.

Ja na przykład mogłem zerwać z muzyką moich rodziców i powiedzieć im, że gitara to jest dla mnie relikt przeszłości, dlatego, że na horyzoncie pojawił mi się rap i szeroko rozumiana muzyka klubowa, która cała była wówczas nazywana techno. I podobnych wolt muzycznych - a co za tym zwykle wówczas szło też - ubraniowych i szeroko kulturowych następowało wówczas multum. Jednego dnia można było jeszcze być ubranym na czarno, długowłosym metalem, żeby wieczorem zobaczyć w MTV któryś rapowy klip - ogolić łeb, pożyczyć od ojca za duże spodnie i następnego dnia być już w szkole hiphopowcem. Przez chwilę być może „farbowanym” ale z każdym kolejnym dniem coraz bardziej prawdziwym.

McDonald's w warszawskim Sezamie w latach 90. XX wiekuJerzy Kostrzewa

To znowu jest takie też fajne nawiązanie czy przejście do tego, co kiedyś zarapował Tede. “Kiedyś każdy gość w szerokich spodniach / Nieważne co robił, skąd był - był od nas”. Potem to się w jakiś sposób podzieliło. Ciekawy jest też wątek o tym, że Tede wywodził się z inteligenckiej rodziny i przykład “Trzyha”, który miał właśnie wyróżniać taki rys.

Faktycznie, zależało mi na tym, żeby ich pochodzenie w książce zaznaczyć, bo w Polsce wciąż pokutuje stereotyp, że rap to głos tylko i wyłącznie klasy robotniczej, a moim zdaniem rap w Polsce zrodził się z miksu. Jakiś czas temu rozmawiałem z Patrykiem Zakrzewskim z culture.pl i on mi opowiadał o tym, że wychowywał się na Pradze Północ, w rejonie dawnego trójkąta, i tam bardzo długo nie było raperów. Ja jestem z Ochoty i u nas była podobna tkanka społeczna - „klasa robotnicza albo przypał” jak rapuje Kaz Bałagane. I u nas też nie było raperów, wręcz wielu osiedlowych cwaniaczków było do rapu czy też konkretnie raperów wrogo nastawione.

Te pierwsze duże bastiony rapu - Ursynów, Mokotów czy też Śródmieście - charakteryzowały się sporą mieszanką klasową i ekonomiczną. Ursynów wręcz jak dowiedziałem się w trakcie przegrzebywania archiwów do tej książki był w ponad 60% inteligencki. I z tego właśnie wziął się warszawski rap, cała tutejsza kultura hiphopowa i wyprzedzająca je o moment deskorolka - z tego, że w jednym bloku mieszkały dzieci inteligencji i dzieci kryminału, dzieci tych, którzy w latach 90. się dorabiali i tych, którzy osuwali się za granicę dojmującej biedy, dzieci, które wspólnie słuchały tych samych kaset i jeździły na tych samych skejtowych miejscówkach. Być może gdyby wszędzie była bardzo jednorodna, stricte robotnicza, tkanka społeczna, to by tak masowe i mocne poruszenie nie nastąpiło.

Wspomniałeś o tej agresji, która pojawiała się na osiedlu w stosunku do kogoś kto słuchał rapu. I to przypomniało mi wątek o tym, że warszawski rap odróżniał się od kieleckiego, czy w ogóle śląskiego, pomorskiego itd tym, że był bardzo hermetyczny, trochę agresywny. Z czego to wynikało?

Zanim jednak taki rap nadszedł, w Warszawie też był dosyć długi okres takiej zupełnie beztroskiej zabawy słowem i czystej, hiphopowej zajawki. To jednak, że pierwszym oficjalnie wydanym albumem pochodzącym z tego miasta był „Skandal” Molesty miało przepotężny wpływ na to, co wydarzyło się później w stolicy i też szerzej w innych częściach kraju. Bo ten album był właśnie „bardzo hermetyczny, trochę agresywny” i to on sprawił, że rapu zaczęli słuchać nie tylko hiphopowcy ale też wspominane osiedlowe cwaniaczki, to on skłonił przynajmniej kilka osób do tego, że przestali rapować, bo doszli do wniosku, że co oni mają tym ludziom powiedzieć, skoro tak poważnie się tu nagle zrobiło i to on też wprost idealnie współgrał z tym jakie to miasto wtedy było - agresywne, opresyjne i niebezpieczne.

To jest w ogóle jedna z najważniejszych rzeczy, które chciałem w tej książce zaznaczyć czy też przypomnieć - to jak bardzo ta Warszawa lat 90. była przepełniona przemocą. „Miejski klimat ciężki” o którym wiele osób zapomniało, a tym którzy tego nie przeżyli często trudno jest to sobie wyobrazić - tym, że na ulicy tego miasta zginął w 1999 roku w wyniku egzekucji komendant główny policji, a wszystkich codziennych pobić i kradzieży nikt nawet nie był w stanie zliczyć, choć statystyki ich dotyczące i tak były opłakane. O tym mieście opowiadał „Skandal” i większość tego właśnie „bardzo hermetycznego, trochę agresywnego” tutejszego rapu tego czasu.

Żuk na ulicy SobieskiegoJerzy Kostrzewa

To też ciekawe, że całkowitą legendą obrósł tak ciężki gatunkowo album jak “Skandal”, a z tych wcześniejszych rzeczy, jak pomyślę chociażby o Trials X, do legendy przeszedł tekst “czuje się lepiej jak jest ładna pogoda”. Zna go chyba każdy, kto słucha polskiego rapu, chociaż często nie ma świadomości skąd się wywodzi.

Tylko ten refren też - jak go sobie słucham po latach - nie jest beztroski, on jest wręcz zaklinaniem rzeczywistości - że ogólnie jest ciężko i trudno, wiec przynajmniej cieszmy się z tego, że jest ładna pogoda. „Choć za oknem smutno, na ulicach brudno, nam serducha dudnią, bo w nich nie jest nudno!” - brzmiała czołówka „Truskawkowego Studia” ówczesnego programu dla dzieciaków i to jest… dosyć dojmujące. Swoją drogą ja pierwszej Molesty nie widzę jako skrajnie depresyjnej płyty - tam jest bardzo wiele jasnych, imprezowych momentów, takich wręcz hipisowskich motywów które realizują się w takich numerach jak „Się żyje”, „Sztuki” czy „Wolę się nastukać”. Nie minęły jednak dwa lata - brown sugar zebrało na ulicach Warszawy swoje żniwo a szereg społecznych bolączek jeszcze się natężył - i nagle wychodzi „Ewenement” - płyta na której nawet na sekundę nie ma wytchnienia, nie ma ładnej pogody i jakichkolwiek beztroskich chwil – jest mozolna i wycieńczajaca przeprawa przez „Miejskie bagno”.

Trochę zmieniając temat, odniosłem wrażenie, czytając książkę, że chociaż nie nazwałeś tego w żaden sposób, to gdzieś takim ojcem warszawskiego rapu jest DJ Volt.

Skrzyżowanie ulic Dolnej i Sobieskiego w lutym 1998 rokuJerzy Kostrzewa

Rzadko w historii muzyki rozrywkowej zdarzyły się takie momenty, że jedna osoba była tak długo głównym punktem odniesienia dla jakiegoś ruchu, a zadziało się to w przeważającej mierze za sprawą… samplera. DJ 600V jako jedyny przedstawiciel tego środowiska miał w tamtym czasie sampler - kupiony zresztą od Jacka Kufirskiego, który zrobił na nim całe „Spalam się” Kazika, a później sprzedany Emade, który zrobił na nim pierwszego Fisza. Zanim więc jeszcze O$ka czy NOON wyrośli na kolejne punkty odniesienia na producenckiej mapie Warszawy, to VOLT był jedynym - nawet jeśli nie robił on dla kogoś bitów, to szereg składów bądź raperów przyjeżdżało do niego z własnoręcznie wybranymi samplami i on je kleił do kupy, bo oni mieli pomysły ale nie mieli narzędzi, żeby je zmaterializować.

A jak myślisz, z czego wynikał problem z tym, żeby rap przebił się do mediów głównego nurtu. Jak rapował Vienio: spytaj dlaczego kłamią media. Czemu nie ma w nich rapu skoro żyją tym osiedla?

Przede wszystkim ze zderzenia pokoleń. Ówcześni redaktorzy muzyczni mediów głównego nurtu byli właściwie wszyscy wychowani na rocku i nie za bardzo kumali co tu się w ogóle wydarzyło - nie rozumieli tej nowej formy wypowiedzi, ani nie znali realiów w jakich ówczesna młodzież dorastała i problemów z jakimi musiała się mierzyć. Co bardziej otwarci mówili „o, to jest taki nowy punk rock, bo oni też za wiele nie umieją i się buntują”, a ci zamknięci zwykle oceniali to bardzo kardynalnie i reagowali moralnym oburzeniem. A, że było to wówczas środowisko młode i radykalne, to jakakolwiek nieznajomość jego kodeksów, skutkowała niechęcia, którą większość raperów tamtego czasu wprost mediom okazywała. Tak więc przez lata wyglądało to dosyć kuriozalnie - zupełnie dyletanccy w kwestii jakiejkolwiek znajomości tego tematu dziennikarze rozmawiali z raperami, którzy odpowiadali im półsłówkami jakby w ogóle nie chcieli z nimi gadać. I dlatego ta droga była tak długa i kręta; wydaje mi się, wręcz, że do wielu mediów głównego nurtu rap się wciąż nie przebił a w jeszcze większej ich ilości jest wciąż traktowany na wskroś dyletancko.

W książce jest też fragment o tym, że pierwszy tę muzykę zmonetyzował w jakiś konkretny sposób Tede. Nie masz wrażenia, że z tego powodu oberwało mu się i czy oberwało mu się trochę niesłusznie?

Słusznie czy niesłusznie? Ja w ogóle nie myślę w takich kategoriach, ale na pewno oberwał. W tamtym momencie mówienie o pieniądzach było problematyczne. 20% bezrobocia - pamiętam jak przyjechali do nas goście z Niemiec i nie mogli uwierzyć w to, że 1/5 Polaków nie pracuje a raczej nie może znaleźć pracy. Takie „amerykańskie” przechwalanie się tym, że się zarabia pieniądze na czymś tak mało wymiernym jak muzyka kłuło więc ludzi w uszy i przez wielu nie było dobrze widziane. Bo też nie jest tak, że w tych latach 2000 nikt inny nie zarabiał wymiernych pieniędzy na muzyce, ale to właśnie Tede był osobą, która o tym wprost i ze sporą dozą dezynwoltury mówiła, więc to on oberwał najmocniej.

Na koniec, jeszcze coś o czym trochę zapomniałem, ale chyba warto wspomnieć, czyli imprezy hip-hopowe. Hybrydy, Remont itd. Z jednej strony jak się czyta te opisy to jest tam mnóstwo agresji i niebezpieczeństwa, ale jest muzyka, czyli to co przyciąga. Ty też bywałeś na tych imprezach?

Pojedyncze razy, bo ja pod koniec lat 90. miałem 16 lat, ale jak nawinął Sokół na drugiej Moleście: „ja za szybko dorosłem taka moja dola”. Boisko mojej podstawówki znalazło się na liście najniebezpieczniejszych miejsc w Warszawie, którą Gazeta Wyborcza zrobiła za czasów Kaczyńskiego i wszystkie dyskoteki szkolne kończyły się u nas awanturami. Krew się lała, policja przyjeżdżała i któregoś dnia podczas apelu pani dyrektor mówi: „drogie dzieci, już więcej dyskotek szkolnych u nas nie będzie”. Wszyscy posmutnieli, a tu nagle pani dyrektor dopowiada, że „od teraz, raz w miesiącu będziecie się bawić w klubie Trend”, tym samym o którym Vienio nawija na „Skandalu”, że było tam pewne techno. Mieliśmy więc te dyskoteki od 17 do 20 i kto był bardziej obrotny, to sobie tam po tych wyznaczonych godzinach zostawał - tam poznałem muzykę elektroniczną, tam po raz pierwszy spróbowałem amfetaminy i tam też po raz pierwszy w życiu widziałem broń palną.

W Hybrydach byłem dosłownie kilka razy, w Remoncie czy Scenie również, a pod Alfę tylko raz kiedyś z kolegami przyjechaliśmy i trochę nas przeraził ten niebezpieczny, dorosły świat. I to wydaje mi się również bardzo ważne w kontekście całej tej mojej książki - to, że ja w tych latach 90. byłem dzieckiem - jak się zaczęły to miałem lat 6 a jak skończyły to 16. I być może gdybym był wtedy już te kilka lat starszy, to cała ta przemoc robiłaby na mnie mniejsze wrażenie, bo pewnie już bym nie był potencjalną ofiarą wszelkich miejskich drapieżników, które w tamtym czasie krążyły po Warszawie.

Być może też inaczej bym patrzył na kwestię narkotyków, których wówczas wszystkich - z wyjątkiem heroiny - próbowałem, bo przeżywałem swój okres burzy i naporu i wszystko co było nielegalne kusiło mnie jeszcze bardziej niż starszych kolegów. Być może też nie dotykały by mnie tak często policyjne nadużycia, bo bym znał swoje prawa i ich dochodził, a nie potulnie czuł się zawsze winny i znosił te godziny, codziennych spisywań. Wtedy wszystko miało zupełnie inną wagę i też ją właśnie położyłem na szalę pisząc tą książkę. Na drugą szalkę trafiły w tym czasie wszelkie źródła medialne, historyczne czy statystyczne i z tego właśnie balansu wyrośli „Niechciani, nielubiani”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto