Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mafia narodziła się w Trójmieście - cz. II. Węgierskie początki Nikodema S.

Filip Orlewicz
Fot. archiwum
Fot. archiwum
"Nikoś" wolał żyć rok jak tygrys, niż sto lat życiem żółwia Łez było niewiele. A jeśli ktoś jakąś uronił, to skrywała się za ciemnymi szkłami okularów. Ale łzy na takim pogrzebie są rzadkością.

"Nikoś" wolał żyć rok jak tygrys, niż sto lat życiem żółwia

Łez było niewiele. A jeśli ktoś jakąś uronił, to skrywała się za ciemnymi szkłami okularów. Ale łzy na takim pogrzebie są rzadkością. Tym światem nie rządzą sentymenty, a pieniądz i układy. Ci, którzy cię żegnają, w głębi duszy myślą sobie: fajnie, że byłeś wśród nas. Nie ma cię, trudno, poradzimy sobie sami
Na pogrzebie Nikodema S., pseudonim „Nikoś”, okrzykniętego ojcem chrzestnym mafii w Polsce, były tłumy. Ceremonia stała się jednym z najważniejszych wydarzeń w historii polskiej mafii. Bo śmierć Nikodema była szokiem. Aż do 24 kwietnia 1998 roku, kiedy w gdyńskiej agencji towarzyskiej „Las Vegas” dosięgło go sześć kul nieznanego zabójcy, wydawał się nietykalny. Choć, gdyby nie zgubiły go brak instynktu samozachowawczego i własna próżność, może żyłby do dzisiaj. Zginął na dzień przed swoimi 44. urodzinami
Jego trumna wyglądała jak jego czarne porsche, pierwsze takie w Polsce. Takie wypasione. Kupił je, gdy dorobił się w Budapeszcie.

Była ciemna, błyszcząca z okuciami. Na żałobną ceremonię do kaplicy na cmentarzu na gdańskim Srebrzysku zjechały stacje telewizyjne, prasa i radio. W tłum wmieszała się gangsterska śmietanka Pruszkowa i Wołomina. Rośli panowie stali ramię przy ramieniu, żując gumę. Przyjechali gangsterzy z Niemiec, Austrii, Włoch i Rosji oraz … krajowi policjanci. Ci pierwsi oglądali się niespokojnie wokół, ci drudzy trzymali się lekko na uboczu. Już na pierwszy rzut oka było widać, kto jest kim. Parking przed cmentarzem zamienił się w salon najdroższych samochodów. Tego dnia parkowały tam nawet dwa z jeżdżących po Polsce trzech maybachów.

Proboszcz parafii w Gdańsku Jelitkowie, do której „Nikoś” przez lata należał, odmówił udziału w pogrzebie. Pochowano go jednak po katolicku po tym, jak do arcybiskupa Tadeusza Gocłowskiego udała się Edyta, wdowa po Nikodemie, z prośbą o odprawienie mszy żałobnej w intencji jej męża. Odprawił ją katecheta kurii ks. kanonik Mirosław Paracki, dziś duszpasterz Klubu Inteligencji Katolickiej gdańskiej kurii. Nad grobem ksiądz mówił – „Boże litościwy, uwolnij od wszelkich grzechów duszę Nikodema”. „Nikoś” nie spoczął w jednym grobie z matką, bratem i siostrą. Leży sam w grobowcu z czarnego granitu, tuż przy wejściu na gdański cmentarz. Już nie palą się tam tak często znicze, nie ma świeżych kwiatów. Ktoś zasadził dwie kępki fioletowego wrzosu… Pamięć ludzka jest ulotna.
30 kwietnia minie dziesięć lat od pogrzebu legendy trójmiejskiego półświatka.
****

- Jaki był „Nikoś”? – powtarza moje pytanie jego bliski znajomy, dziś szanujący się biznesmen. Nazwijmy go Andrzej, bo woli pozostać anonimowy. – Uwielbiał się targować, okropnie seplenił, najchętniej nosił marynarki w angielską kratę i czarne golfy, zaśmiewał się do rozpuku przy starych polskich komediach, zajadał się kabanosami i był bardzo przesądny. Jeśli drogę przeciął mu czarny kot, zawracał natychmiast. Gdy czegoś zapomniał i musiał wrócić, przysiadał na brzegu krzesła i liczył do dziesięciu. W żaden sposób nie przystawał do brutalnych gangsterów lat 90. Zdecydowanie bardziej pasował do honorowych złodziei z czasów międzywojennych. Niestety, u schyłku życia pokochał nie tylko kolejną żonę, ale i kokainę. Wciągał ścieżkę za ścieżką.

Kompletnie stracił czujność, zrobił się próżny. To z próżności – bo nie dla pieniędzy przecież - zgodził się opowiedzieć swoją historię i zagrać epizod w filmie „Sztos” Olafa Lubaszenki. Gdy o nim pisały gazety, potrafił kupić kilkadziesiąt egzemplarzy i rozdać je znajomym. Gdy niemiecki dziennikarz Werner Rixdorf napisał o nim wydaną w 1993 roku książkę „Das steinerne Gesicht: Der Pate von Danzig Nikodem Skotarczak” („Kamienna twarz: ojciec chrzestny z Gdańska Nikodem Skotarczak” – przyp. red.), niemal nauczył się jej na pamięć. Gdy w 1996 r. reżyser Wojciech Szumowski nakręcił o nim film „Kraina złudzeń”, oglądał go w kółko. Często przytaczał takie chińskie przysłowie, że woli żyć rok jak tygrys, niż sto lat jak żółw. Taki był!
****

Dziś restauracja "Lucynka" reklamuje się jako lokal położony w starej części Wrzeszcza, w okolicy placu Komorowskiego, niedaleko domu Guentera Grassa. Na stronie internetowej lokalu nie ma ani słowa o „Nikosiu”. Ale nie musi być, choć tam właśnie zaczęła się jego historia. Był rok 1973, kiedy 19-letni Nikodem, wychowany na wrzeszczańskich podwórkach, dostał tam pierwszą pracę. Wcześniej swoją przygodę z edukacją zakończył na zasadniczej szkole ogrodniczej w Pruszczu Gdańskim.

Często powtarzał swojemu rodzeństwu – starszej Teresie i młodszemu Markowi – "wy się uczcie, ja będę robił pieniądze". Nie był wielkiej postury, ale wiele czasu poświęcał na ćwiczenia fizyczne, stąd jego kondycja była na tyle dobra, że w „Lucynce” zadebiutował w fachu bramkarza. Właścicielem lokalu miał być wówczas człowiek powszechnie zwany „Mecenasem”, szara i bardzo tajemnicza eminencja Trójmiasta. Choć był z wykształcenia doktorem psychologii, nie szukał swojego miejsca do życia w słabo zarabiającym środowisku naukowym. Stał się jednym z pierwszych, a niektórzy mówili nawet, że pierwszym w Polsce, właścicielem szaf grających, które uczynił świetnym źródłem dochodu. Ale nie tylko z szaf żył. Prowadził w Trójmieście rozliczne interesy i był jednym z najbogatszych obywateli PRL. W 1990 r. tygodnik „Wprost” umieścił go na 35. miejscu listy 100 najbogatszych Polaków. Oprócz gdańskiej "Lucynki" dzierżawił też w Gdyni Orłowie lokal "Maxim", któremu ogólnopolską sławę przyniosła piosenka zespołu Lady Pank.

„Mecenas” zatrudnił Nikodema i szybko go docenił. Młody chłopak miał nie tylko głowę na karku, ale był również niezwykle lojalny w stosunku do swojego mocodawcy. Szybko awansował do roli osobistego ochroniarza szefa, równocześnie od 1974 roku stał w "Maximie" na bramce. To on decydował, kto wejdzie do lokalu, a kto zostanie stamtąd wykopany. Ludzie go lubili, bo miał gest, poczucie humoru, dokładał się do rachunków, a spłukanym umarzał długi. Ale bramka "Maxima" była dla niego tylko wstępem do dalszej kariery. Za zgodą swojego szefa wziął się za coś, co w tamtych czasach opłacało się najbardziej – za handel walutą.

- Połowa lat 70. to były błogosławione czasy dla początkujących przestępców i świetna szkoła zawodu – twierdzi emerytowany milicjant z Gdyni. – Na dolarze uzyskiwało się czterokrotne przebicie. Czarnorynkowy kurs ustalany był między najbardziej wpływowymi waluciarzami w całej Polsce, a oni nie patrzyli na to, co proponowały banki. Kurs dolara zależał od ich widzimisię. Jeśli komuś się nie podobało, brutalnie wypadał z gry, a potem wracał z podkulonym ogonem, bo lepszych zarobków wtedy w Polsce nie było. Tak powoli tworzyły się pierwsze struktury mafii. Najbardziej wpływowi byli na czele hierarchii, a na swoich usługach mieli tzw. „staczy”. Stali pod powołanymi w 1973 roku przez ekipę Gierka Pewexami oraz hotelami, do których przyjeżdżali obcokrajowcy i skupowali „zielone” za ceny o wiele wyższe od oficjalnych. Potem sprzedawali je ze sporym narzutem i tak interes się kręcił. To wtedy powstawały pierwsze fortuny. Najsprytniejsi inwestowali w złoto, brylanty, bursztyn, srebro i kradzione na Zachodzie samochody. Cinkciarzy rzadko zamykano, a jeśli już, to same płotki. Nad tymi największymi parasol ochronny roztaczała Służba Bezpieczeństwa, która w zamian za spokój otrzymywała ciekawe informacje, a i nierzadko niezłe pieniądze.
****

Pod koniec lat 70. „Nikoś” był już poważnym cinkciarzem, pracowało dla niego kilkunastu „staczy”. Zarabiał dobrze, więc pomyślał o założeniu rodziny. Miał 22 lata, gdy się ożenił. Wtedy to po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią, która przez całe życie będzie krążyła koło niego jak fatum. Jego żona zmarła w czasie porodu. Piotrka wychowali dziadkowie. Po kilku latach ożenił się po raz drugi z Haliną, starszą od siebie właścicielką fermy lisów spod Wejherowa. Ci, którzy ją znali mówili, że była „babą kutą na cztery kopyta”. Urodziła mu córkę Natalię.
Już w tym czasie Polska stała się dla złaknionych szybkich pieniędzy za ciasna. Kto chciał zarobić więcej, jechał do Budapesztu. Zdaniem znawców tematu, to właśnie w połowie lat 70. w stolicy Węgier narodziła się polska mafia. Jej prekursorami nie byli wcale „Dziad”, czy „Wariat” z Wołomina, ani też „Pershing” z Pruszkowa. Oni nastali co najmniej 15 lat później. Tworzyli ją m.in. ludzie z Trójmiasta i okolic.

- To Wybrzeże, a nie podwarszawskie miejscowości, było miejscem narodzin polskiej mafii – potwierdza tę teorię Marek Biernacki, były minister spraw wewnętrznych i administracji. – A „Nikoś” był rzeczywiście niekwestionowanym bossem ówczesnego podziemia.
Znajomości, które „Nikoś” zawarł podczas swoich licznych pobytów w Budapeszcie, procentowały do końca jego życia. Tam właśnie nawiązał swoje pierwsze kontakty z Jeremiaszem B. „Baraniną” – gangsterem z Wiednia, podejrzewanym później o zlecenie zabójstwa ministra sportu Jacka Dębskiego Zbigniewem N. – bohaterem międzynarodowej afery alkoholowej, Wojciechem K. „Kurą” – potem jednym z najbogatszych ludzi w Trójmieście, Andrzejem Z. „Słowikiem”, Andrzejem K. „Pershingiem”, Leszkiem D. „Wańką” – ludźmi z późniejszego zarządu Pruszkowa, czy Ryszardem K. vel Ricardo F. – super gangsterem na skalę międzynarodową, albo z Lechosławem H. „Siwym” – szczecińskim biznesmenem, który pewnego dnia zaginął bez wieści.

- W Budapeszcie, tuż przy dworcu kolejowym Keleti, była tzw. patelnia – tłumaczy Andrzej. – Pracowały na niej konie, czyli polscy cinkciarze. Było ich kilkudziesięciu. Patelnię obstawiały trzy ekipy: z Trójmiasta, Szczecina i z Łodzi. Później doszlusowały do nich ekipy ze Śląska i Warszawy. Największą kasę robili tzw. wajcharze, którzy zarabiali na sztosach – sprzedawali naiwnym pliki pociętych gazet, obłożone z zewnątrz dolarami. Kara za to nie groziła żadna, bo przecież nikt za lewy biznes nie podłoży się milicji. Co najwyżej można było zarobić w szczękę.

Cinkciarze na ogół budzili zaufanie przyszłych „jeleni”. Byli elegancko ubrani, mieli trochę zdolności psychologicznych, byli dyskretni. Oprócz wajchy, stosowali metodę ”na saszetkę”. Na oczach klienta przeliczali plik banknotów, a kiedy kwota się zgadzała, wkładali ją do pustej na pierwszy rzut oka saszetki. Potem, pod pozorem przeliczenia pieniędzy klienta, prosili o potrzymanie saszetki z odliczoną kwotą. Wielokrotnie to sam niczego nie podejrzewający „jeleń” wyjmował odliczoną wcześniej gotówkę z saszetki i dopiero w domu odkrywał, że został właścicielem bezwartościowego pliku banknotów. Saszetka bowiem miała niewidoczną przegródkę, zapinaną na rzep. To w niej lądowały odliczone przez cinkciarza pieniądze. W drugiej – tej oficjalnej – był najczęściej zwitek, zwany „smutkiem” – obłożony z dwóch stron dolarami pocięty papier. Metod było zresztą więcej, ale we wszystkich najbardziej biegli byli Polacy.

Za tydzień

W latach 70. wojaże "Nikosia" zainteresowały Kaszubską Brygadę Wojsk Ochrony Pogranicza, która pod kryptonimem „Wrzos” zabrała się za jego rozpracowanie. Efekt? W 1978 r. na promie „Rogalin” zatrzymano teściową Nikodema S., która szmuglowała brylanty do Szwecji. Ale "Nikosiowi" włos z głowy nie spadł. Kursował między Niemcami a Polską. Miał ludzi, którzy kradli auta - najpierw za pomocą linijki z haczykiem, potem na tzw. "wlew", a jeszcze później za aprobatą samego właściciela. Dziwnym zbiegiem okoliczności, skradzionymi na Zachodzie autami zaczęli gremialnie poruszać się zawodnicy gdańskiej Lechii, a Nikodem kręcił się między nimi w glorii chwały, jako posiadacz medalu "Zasłużony Obywatel Miasta Gdańska".

od 7 lat
Wideo

META nie da ci zarobić bez pracy - nowe oszustwo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto