Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mafia narodziła się w Trójmieście. Niemcy upominają się o Nikodema S.

Filip Orlewicz
Fot. archiwum
Fot. archiwum
Po powrocie Nikodema na stałe z Niemiec w 1990 roku Trójmiasto nie jest już takie, jakie pamiętał sprzed kilku lat. Do głosu zaczęły dochodzić młode wilki, które nie uznawały autorytetów, były brutalne i nie przebierały ...

Po powrocie Nikodema na stałe z Niemiec w 1990 roku Trójmiasto nie jest już takie, jakie pamiętał sprzed kilku lat. Do głosu zaczęły dochodzić młode wilki, które nie uznawały autorytetów, były brutalne i nie przebierały w środkach. W Trójmieście zaczynają wybuchać bomby, coraz częściej padają strzały, pojawia się zjawisko ściągania haraczy, handel narkotykami na wielką skalę. Na „Nikosia”, choć ten o tym nie wie, przygotowywany jest zamach. W kwietniu 1990 roku pod jego dom podjeżdża mężczyzna o pseudonimie „Jaguar”. To on na zlecenie niejakiego Sławomira K. ”Kargula” ma zastrzelić Nikodema S. „Jaguar” jednak ucieka, broń oddaje policji. Legenda „Nikosia” jednak jeszcze działa. Wkrótce okaże się, że już niedługo…

- Nikodem jakoś nie pasował do tego nowego gangsterskiego, brutalnego świata lat 90., a może wtedy tylko po prostu urodziła się o nim legenda gangstera-gentelmana z charyzmą – opowiada Jerzy, kolega Nikodema S. – Chciał dalej rządzić jak dawniej, ale czasy się zmieniły. Wtedy musiał wybrać. Albo zerwać z tym, co robił całe życie, albo się przystosować. Gdyby zrobił to pierwsze, pewnie by do dzisiaj żył otoczony gromadką dzieci. Wybrał, niestety, to drugie…
Kiedy polska policja w 1990 roku przystąpiła do Interpolu, Niemcy upomnieli się o „Nikosia”. Polacy też już mieli po dziurki w nosie działalności jego i jego ludzi, zwłaszcza, że na granicy jak śliwki w kompot zaczęli wpadać jeden po drugim kurierzy przewożący kradzione samochody. Pod Nikodemem zaczął palić się grunt. Gdy w połowie 1991 roku policjanci, dysponującymi już lepszymi możliwościami i większym rozeznaniem gangsterskiego rynku, szykowali się do kolejnego uderzenia w Nikodema, ten po raz kolejny zniknął. Rozesłano za nim listy gończe, a on ukrył się w leśniczówce pod Bielskiem. Nie sam, z nową dziewczyną – 22-letnią Edytą, którą poznał podczas wypadu do Krakowa. To dla niej rzucił Magdę. Edyta pochodziła z tzw. dobrego domu - jej rodzice byli nauczycielami - ale w Nikodemie zakochała się na zabój.

W 1991 r. spadł na niego kolejny cios - 1 listopada jego wieloletni przyjaciel Zbigniew N., ten sam który po postrzeleniu „Nikosia” w Hamburgu wciągnął go do auta i wyrzucił pod szpitalem, zginął podczas eksplozji bomby. Znali się jeszcze z czasów, gdy obaj robili interesy w Budapeszcie. Gdy „Nikoś” – wówczas uciekinier z Polski – przyjechał w 1985 roku do Hamburga, Zbigniew N. najbardziej mu pomógł. Prasa jednak spekulowała, że za zamachem stać może Nikodem, a jego to bardzo bolało. Sprawa wyglądała bowiem zupełnie inaczej.
****

Zbigniew N., niegdyś właściciel ajencyjnego punktu naprawy telewizorów ze Śląska, uciekł z kraju do Niemiec w 1979 roku. Osiadł w Hamburgu, gdzie najpierw prowadził małe bistro, potem sklepik, by w końcu stać się właścicielem hurtowni. Handlował kawą, sprzętem video, powoli został potentatem w branży elektronicznej. Współpracując z austriackimi firmami sprzedawał na wschód benzynę, wódkę i samochody. Gdy Nikodem zamieszkał w Hamburgu, firmy obu panów, mieściły się pod tym samym adresem, przy Dietmar Koel Strasse 22. Zbigniew N. przyjaźnił się wtedy i robił interesy z Ricardem F., dawniejszym cinkciarzem z Katowic. To tam po raz kolejny – po Budapeszcie i Trójmieście – zeszły się drogi Ricarda F., o którym wkrótce usłyszy cały świat, i „Nikosia”.

Jednak tak naprawdę Zbigniew N. majątek zrobił na tzw. schnapsgate, aferze alkoholowej, który wybuchła po upadku PRL. Luka, jaka powstała w prawie w 1989 roku i trzymała się do połowy 1990 roku sprawiła, że do Polski bez żadnego podatku, legalnie, płynęła rzeka spirytusu z Zachodu. Zbigniew N.wyczuł pieniądze. Jego firma zaczęła wtedy w Hamburgu produkować Royal – tani przemysłowy spirytus i przewozić go do Polski. Jego litr kosztował za granicą ok. 1 dolara. W polskim w sklepie, w przeliczeniu na dolary, około 7. Tym sposobem na każdej butelce zarobek wynosił 6 dolarów. Na każdym tirze, który przyjeżdżał do Polski była „przebitka” około 144 tys. dolarów. To wtedy gang z Pruszkowa opatentował nowy sposób. Po co bawić się w przewóz spirytusu, skoro na tiry można napadać? Pruszkowski sposób z czasem podchwyciły inne gangi. Zbigniew N. natomiast na Royalu zbił fortunę. Ale nie tylko w spirytus się bawił, udzielał pożyczek na procent, handlował z Rosjanami. Niemiecka policja uważała, że był zamieszany też w przemyt do Niemiec amfetaminy.

Pierwsze ostrzeżenie Zbigniew N. dostał 27 września 1991 r., gdy na podjeździe do jego hamburskiego domu eksplodowała bomba. Mimo dużych zniszczeń on sam wyszedł bez szwanku. Jednak 1 listopada tego samego roku nie miał już tyle szczęścia. Gdy zaparkował swojego wartego 305 tysięcy marek ferrari testarossę na podjeździe pod jedną z hamburskich posesji, auto wyleciało w powietrze. Jadąca z nim samochodem znajoma została ciężko ranna, podobnie jak dwóch przechodniów i kilkunastu mieszkańców, którzy odnieśli lżejsze obrażenia. Zbigniew N. zmarł po 19 dniach w szpitalu. Zleceniodawcą zabójstwa nie był jednak „Nikoś”. Okazał się nim niejaki Mieczysław M., właściciel firmy z Bielska Białej, który tuż po zamachu zapadł się pod ziemię. Wykonawcą - jego kolega z lat szkolnych, skazany dwa lata później za to na 25 lat więzienia. Za usługę miał dostać 100 tysięcy dolarów. Mieczysława M. miała natomiast wynająć grupa pruszkowska, a chodziło prawdopodobnie o nierozliczenie się z przemytu spirytusu Royal.

Choć jest i inna hipoteza. Zbigniew N. mógł zginąć na polecenie swojego dobrego znajomego Ricarda F., znanego też jako Richard R., swojego kolegi ze Śląska, z którym w Hamburgu niegdyś prowadził firmę. Ale to tylko hipoteza, Ricardo nic nie udowodniono.
****

Richardo F. zaszedł w gangsterskim świecie wyżej niż ktokolwiek inny. Pokonał w tej branży nawet Jeremiasza B. „Baraninę”, znanego jako szefa polskiej mafii w Wiedniu, na którego zlecenie miał zostać zastrzelony minister sportu Jacek Dębski. Policja z Europy i USA bez większych efektów depcze Ricardowi F. po piętach od 20 lat z okładem, a jego kariera mogłaby posłużyć jako scenariusz kilku filmów. Polacy usłyszeli o nim podczas obrad sejmowej komisji śledczej w sprawie PKN Orlen. Pod koniec lat 70., jeszcze jako Marian K., mieszkał w okolicach Trójmiasta. Tygodnik „Wprost” twierdzi, powołując się na emerytowanego oficera CBŚ, że „już wtedy nawiązał współpracę z „Nikosiem”, który wysługiwał się odłamem rosyjskiej mafii z Litwy – grupą Grigorija Dekanidze, zwanego „Papą”.
Potem F. wyjechał do Niemiec, gdzie nawiązał kontakt ze Zbigniewem N., a po jego śmierci miał przejąć jego interesy, które rozwinął na globalną skalę.

- W połowie lat 90. F. był najbardziej znanym polskim gangsterem na skalę międzynarodową – powiedział „Wprost” generał Adam Rapacki, jeden z twórców CBŚ. – Z dokumentów polskiej policji wynika, że w 1996 r. na jego zaproszenie w Warszawie gangsterski szczyt urządzili sobie bossowie neapolitańskiej camorry.

Rok później na Mazurach zorganizował szczyt bossów mafii z byłego ZSRR, a w 1998 r. był gospodarzem spotkania narkotykowych baronów z Ameryki Południowej. Jakiś czas mieszkał w hiszpańskiej Marbelli, potem w Antwerpii, gdzie był uważany za rezydenta rosyjskiej mafii. Za pośrednictwem jednej z firm, w której miał udziały, przemycano z Tajlandii do Polski narkotyki. Wędrowały w kineskopach telewizorów. Natomiast z Polski do USA kurierzy przemycali narkotyki już w żołądkach.

Ricardo F., zdaniem „Wprost”, zainwestował też w produkcję wódki Kremlowskaya, którą sprzedawał na rynku rosyjskim. I jedyne, co dotąd udało mu się udowodnić, to malwersacje finansowe przy jej sprzedaży, co przypłacił czteroletnim wyrokiem w Belgii. Wyszedł przed terminem i wrócił do interesów. Gazety opisywały jego 55-metrowy jacht, wart około 20 mln dolarów, nazwany „Kremlin Princess”, ponoć na cześć Tatiany Diaczenko, córki ówczesnego prezydenta Rosji, Borysa Jelcyna. Na ślubie F. na początku lat 90. byli m.in. Andrzej Kuna i Aleksander Żagiel, którzy zasłynęli jako współorganizatorzy spotkania w Wiedniu Jana Kulczyka z rosyjskim szpiegiem Władimirem Ałganowem.
****

W roku 1992 Nikodem S. nadal ukrywał się przed wymiarem sprawiedliwości. Czas spędzał z Edytą i dziećmi z dwóch pierwszych małżeństw w wynajętym na podstawioną osobę domu w Krakowie. Kiedy pewnego dnia wtargnęła tam policja, po raz kolejny zdążył zniknąć. W domu znaleziono kopie kompletnych policyjnych akt prowadzonego przeciw niemu postępowania. Wtedy znów zakręciła się koło niego śmierć. 13 marca 1992 roku czekał w krakowskim domu na matkę i brata Marka, którzy samochodem z Gdyni mieli przyjechać do niego na święta wielkanocne. Nie było jednak im dane zobaczyć się więcej. W czarnym peugeocie 605, który prowadził Marek, prawdopodobnie wystrzeliła opona. Oboje zginęli na miejscu. Spoczęli w jednym grobie z siostrą Nikosia, Teresą. Na pogrzebie był tłum tajniaków. „Nikosia” nie było. Ale śmierć kręciła się już koło niego bardzo blisko…

W Krakowie w ukrywaniu się pomagał Nikodemowi Janusz T. „Krakowiak”, ten sam, którym w lutym tego roku skazany został przez katowicki sąd na karę 25 lat więzienia. Jego grupa w latach 90. była jednym z największych i najgroźniejszych gangów działających w Polsce. W statystykach swoich czynów zajmowała drugie miejsce po Pruszkowie. Członkowie gangu mieli na swoich kontach zabójstwa, wymuszenia, haracze, oszustwa gospodarcze. Janusz T., pochodzący z Nowej Huty, zaczynał w latach 80. jako cinkciarz. Na początku lat 90. policjanci zauważyli, że przerzut do Rosji aut, kradzionych w Niemczech, zorganizowany jest perfekcyjnie. Jedni kurierzy sprowadzali auta do Polski, inni je legalizowali, kolejni wywozili na wschód. Po drodze przygotowano rezerwowe dziuple, a na trasie stały „czujki”. „Krakowiak” miał też inne pomysły - założył na przykład firmę sprzątającą, której jedynym celem było rozglądanie się po domach klientów i przygotowanie gruntu pod włamania. Starał się, by jego grupa działała tak jak włoska camorra. Kazał całować się w pierścień, członkowie gangu zwracali się do siebie per „bracie”. Do wykonywania wyroku na nieposłusznych służył mu „Zdzichu” (skazany w lutym na dożywocie). Potrafił strzelać w nogi, ciągnąć na lince za samochodem, no i zabijać. To on wykonał wyrok, który zamówił u „Krakowiaka” inny gangster Marek M. „Oczko” ze Szczecina (również w lutym skazany na 25 lat więzienia). W centrum tego miasta zastrzelił Wiktora F., uważanego za rezydenta białoruskiej mafii w Polsce. Proces „Krakowiaka” był jedną z największych w kraju spraw przeciwko zorganizowanej przestępczości. Sądowe akta liczyły 184 tomy, zeznawało 180 świadków, w tym czterech koronnych. Wśród nich Jarosław S. „Masa”, były członek Pruszkowa, na podstawie opowieści którego kręcono film „Odwróceni”. Wraz z „Krakowiakiem” poszło za kraty 29 jego „żołnierzy”, którzy dostali kary od 3,5 roku w zawieszeniu do 10 lat.

Ale, gdy „Nikoś” był w potrzebie, okrutny „Krakowiak” bardzo mu pomógł. Niestety, w Krakowie dość szybko zaczął palić się Nikodemowi grunt pod nogami, więc wyjechał do Warszawy.

Przeczytaj więcej o mafii

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto