Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Moją bazą jest Żoliborz

rozmawia Andrzej Dworak
Mikołaj Grynberg: Całe moje życie toczy się w okolicy placu Wilsona
Mikołaj Grynberg: Całe moje życie toczy się w okolicy placu Wilsona Bartłomiej Ryży/POLSKA
W środę minęła 65. rocznica wyzwolenia obozu w Oświęcimiu, podczas której gościom, m.in. politykom z całego świata, wręczono książkę znanego fotografa Mikołaja Grynberga "Auschwitz, co ja tutaj robię". Z autorem o jego rodzinie, która od pięciu pokoleń mieszka w Warszawie, rozmawia Andrzej Dworak.

Powiedział Pan kiedyś o sobie, że znalazł Pan swoje miejsce. Gdzie ono jest?
Mówimy o miejscu w życiu - to moje jest czasem bolesne, bo wolność jest bolesna - niekiedy nie ma z czego żyć. Po latach bycia psychologiem, po różnych poszukiwaniach okazało się, że największą przyjemność mam z obrazów, z fotografowania, z kontaktu z ludźmi. Mam idealny pretekst do zaczepiania ludzi, bo mam aparat i wszystko zaczyna się od zrobienia zdjęcia i rozmowy. Tak naprawdę, po prostu gadam z ludźmi.

A jeśli chodzi o punkt na mapie?
No, to Żoliborz. Tu mam swoją bazę, chociaż przez kilka lat miałem studio na Pradze - tam było sto razy taniej. A na Żoliborzu mieszkam od ponad trzydziestu lat. Tu mam tatę, brata, kolegów ze szkoły, tu moje dzieci mają swoich przyjaciół - w ogóle całe moje życie toczy się w okolicy placu Wilsona. Tutaj mam zajęcia w szkole Związku Polskich Artystów Fotografików, w okolicznych kawiarniach spotykam się z ludźmi, którzy robią u mnie dyplomy. Wprawdzie nie jestem członkiem ZPAF, ale zdecydowałem się stracić trochę wolności i umówić się na regularne zajęcia w szkole.

Mógłby Pan robić swoje rzeczy gdzie indziej?
Zastanawiam się czasem nad tym i myślę, że w Warszawie to nie byłoby z tym problemu. Częściej jednak myślę, czy nie mógłbym żyć poza Polską, bo są takie chwile, kiedy w tym kraju jest to trudne. Myślę wtedy, że chyba będę leciał… Z drugiej strony, chyba już bym się bał zaczynać gdzieś wszystko od nowa, ale gdybym miał tak naprawdę wyjeżdżać, to do Ameryki Południowej, którą poznałem i w której najlepiej się czułem.

Bez lęku?
Tam rzeczywiście w niektórych miejscach nie jest bezpiecznie, ale ja dostałem dwa razy w mordę, i to tak fest, w Warszawie - miałem połamany nos. Raz na Krakowskim Przedmieściu, nomen omen przy kinie Kultura, a drugi raz na moim Żoliborzu. Na Pradze nigdy nic takiego mi się nie przydarzyło. Dostałem w nos, bo Legia przegrała z Widzewem. Kibole wrzeszczeli, że dadzą Żydom wpierdol i przez chwilę zastanawiałem się, skąd oni wiedzą, że jestem Żydem, i że mam potwornego pecha, bo się akurat napatoczyłem, ale okazało się, że po prostu za późno zszedłem z drogi sześciu narąbanym kolesiom. To było jedno z niżej punktowanych spośród moich spotkań z ludźmi.

Od kiedy Pana rodzina jest związana z Warszawą?
Do Warszawy przyjechał mój pradziadek Izaak Grynberg. Było to w drugiej połowie XIX wieku. Przyjechał z Kozienic. Dosyć szybko uciekł z domu, ponieważ odmówił edukacji rabinicznej, odmówił ślubu w wieku 13 lat, więc musiał odejść z domu. W Warszawie został nauczycielem, uczył m.in. w Poniatówce. Był zasymilowanym Żydem… Dostanie pan jego zdjęcie, pod warunkiem że napisze pan, jak zginął. To dla mnie ważne… On nie chciał iść drogą religijną, założył laicką rodzinę i uczył w różnych szkołach - także w Szkole Zgromadzenia Kupców. Miał kilka żon i dzieci. W 1903 roku urodził się mój dziadek Zygmunt.

Kim został Zygmunt Grynberg?
Lekarzem. Dziadek był najdłużej wykonującym ten zawód w Polsce. Pracował 65 lat, zmarł w połowie lat 90.

Ile pokoleń Grynbergów jest związanych z Warszawą?
Razem z moimi dziećmi to pięć, bo dalej niż do pradziadka nie sięga nasza pamięć rodzinna. Chyba więcej wiem o rodzinie mojej mamy, która pochodziła z żydowskiej rodziny z Kraśnika. Pradziadkowie mieli wapniarnię. Babcia Małka, ale właściwie wszyscy mówili do niej Perełka, urodzona w 1910 roku, była pierwszym pokoleniem tej żydowskiej rodziny, któremu pozwolono chodzić do szkoły - nawet w soboty. Pradziadek tak zarządził, decydując się na wykluczenie za karę ze społeczności, bo wiedział, jak ważna jest edukacja, i jego dzieci - w tym córki - chodziły do publicznej szkoły. W efekcie dzieci pokończyły szkoły, ale wszystkie studiowały poza Polską, co spowodował numerus nullus, czyli zakaz studiowania przez Żydów na niektórych wydziałach polskich uczelni. Babcia studiowała we Francji.

A gdzie studiował dziadek Grynberg?
W Wilnie, ale jeszcze wówczas nie było tam zakazu studiowania medycyny dla Żydów.

Z Wilna wrócił do Warszawy?
Tak i pracował jako lekarz do wojny, a potem był w getcie z moim ojcem Marianem.

Gdzie spotkali się dziadek Grynberg z babcią Ritą?
To jest niesłychana historia, warszawska, która zatacza krąg. Moi dziadkowie Grynbergowie poznali się w żydowskim domu starców na Woli, na dzisiejszej ulicy Wawelberga, gdzie dziadek pracował jako lekarz wolontariusz, a babcia też coś tam robiła. Wiele lat później w bu-dynku dawnego domu starców powstała szkoła Laudera, do której chodziły moje dzieci. Kiedy pierwszy raz pojechałem tam z ojcem, tata zobaczył budynek i powiedział: - Moi rodzice się tutaj poznali. A moi drudzy dziadkowie poznali się w Paryżu w Ruchu Oporu.

Jak wojna obeszła się z Pana rodziną?
Dziadek Feliks Guterman został z babcią Perełką aresztowany w Paryżu przez Niemców i trafił do Auschwitz, gdzie zmarł na tyfus. Wiem wszystko od babci o ich oświęcimskiej historii. Wiem, na której stacji w Paryżu, przy których schodach ją złapali. Że przeszła więzienie we Fren pod Paryżem, gdzie jej wybili zęby. Drancy - francuski obóz przejściowy. Wiem dokładnie, gdzie wysiadła w Auschwitz, na której rampie. Która przyjaciółka podniosła jej rękę, kiedy padło pytanie, czy są lekarze, co uratowało jej życie, chociaż była "tylko" farmaceutką. Babcia pracowała w instytucie higieny u doktora Mengele. Znam jej przeżycia obozowe niemal dzień po dniu. Przeżyła obóz, a po wojnie wyjechała do Francji.

A Grynbergowie?
Dziadkowie Grynbergowie trafili w 1940 roku do getta. Pracowali w szopie Toebensa w Małym Getcie, chyba szyli mundury. W każdym razie mieli papiery, że pracują. Wszystkie dzieci z Małego Getta były zgrupowane w tamtejszym przedszkolu. Któregoś dnia pradziadek Izaak, który też był w getcie, nie zgodził się, żeby mój malutki wówczas tata chodził do przedszkola. Chował się z nim pod schodami przez kilka tygodni. Pewnego dnia do przedszkola przyszli Niemcy i zastrzelili wszystkie dzieci. Mój ojciec jest chyba jedynym dzieckiem, które przeżyło Małe Getto. Potem z getta uciekli pradziadkowie. Izaak miał aryjski wygląd, niebieskie oczy, więc chodził po ulicach, wydawało mu się, że jest bezpieczny. Wtedy rozpoznał go jeden z jego dawnych uczniów, wskazał Niemcom i ci go zastrzelili na ulicy. Prababcia przeżyła wojnę i wraz z córką wyemigrowała do USA. Mój dziadek Zygmunt wyszedł ostatni z getta - trzy miesiące po powstaniu w getcie. Ukrywał się w bunkrze. A pointa tej historii jest taka: Kiedy wychodził z getta, natknął się na niemieckiego oficera, który go nie zastrzelił, tylko przeprowadził w bezpieczne miejsce i kazał mu zapamiętać swoje nazwisko. Dziadek szukał go po wojnie, ale go nie znalazł.

Kto Panu o tym opowiedział?
Ojciec i dziadek. To są historie, które cały czas są opowiadane w mojej rodzinie. Podobnie jak historie oświęcimskie. Wychowaliśmy się z bratem z tymi opowieściami. Słyszeliśmy o getcie, o Auschwitz i o do-mach dziecka we Francji, bo w nich była moja mama, wówczas dwuletnie dziecko, kiedy jej rodziców Francuzi wsadzili do pociągu i wywieźli do obo-zu. Właśnie skończyłem na ten temat książkę "Auschwitz, co ja tu robię", którą w czasie obchodów 65. rocznicy wyzwolenia Auschwitz otrzymają wszyscy notable europejscy - ministrowie edukacji, premierzy, prezydenci obecni na uroczystościach.

Pana ojciec, profesor fizyki na UW, Pan, który poznał tragiczne losy rodziny, mieszkacie w Warszawie, w tych samych miejscach, gdzie by-ło getto. Jak się z tym żyje?
Różnie, ale czasami średnio. Są takie wyraźne cezury - był nim rok 1968, kiedy wyjechało wielu naszych znajomych, a ojciec został, bo dziadkowie już byli starzy i tata nie chciał ich zostawiać. Kluczowym momentem w moim życiu była druga klasa - czas komunii. To taki okres, jeśli ktoś jest Żydem, żeby coś zaczęło się dziać. Wszyscy idą do komunii, a ty nie. Wtedy dostajesz wpierdol. Jest polowanie na Żyda i ja to przerobiłem w swojej warszawskiej szkole podstawowej na Bielanach. Mój syn w żoliborskim liceum usłyszał na godzinie wychowawczej od kolegi, który zdeklarował się jako antysemita: - Mosiek, nie bój się, bo nie będziemy was zabijać, tylko wracajcie do siebie… Tak się żyje.

Gdyby było tylko tak...
No pewnie, że nie tylko tak, boby się nie dało wytrzymać. Są przyjaciele, mam tu swoje ślady, trasy, tu mam wszystko, mój świat. Denerwuje mnie, kiedy jest zimno, ale jeśli dłużej jestem gdzie indziej, to chcę wracać. Nie, nie, to jest moje miejsce. Musiałoby dojść do jakiegoś dramatu, żebym stąd wyjechał. Często o tym myślę, że teraz rozumiem, co to znaczyło dla tych, którzy wyjeżdżali - co oni przeżywali.

Jest Pan religijny?
Nie. Poszczę w Jom Kipur, ale dla laickich Żydów to jest dzień pamięci o Holokauście. Moje dzieci są wychowane ze świadomością, że mają takich przodków. Córka uczy się hebrajskiego i wiąże z tym swoją przyszłość - to dla niej najważniejsze w tej chwili. I jeżdżenie do Izraela, mówienie po hebrajsku, czytanie…

Jakie obywatelstwo mają Grynbergowie?
Polskie. Kropka.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto