Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nie byłam gotowa na tę śmierć. Tragedia krewnych ofiar z Otłoczyna

redakcja
redakcja
Włocławek 1979 r. Jolanta i Marek Frąckiewiczowie z córką Magdą. Kasia urodziła się rok później. Miała trzy miesiące, gdy zginął jej ojciec. Jej siostra - 2,5 roku.

(archiwum Jolanty Frąckiewicz-Przydatek)
Włocławek 1979 r. Jolanta i Marek Frąckiewiczowie z córką Magdą. Kasia urodziła się rok później. Miała trzy miesiące, gdy zginął jej ojciec. Jej siostra - 2,5 roku. (archiwum Jolanty Frąckiewicz-Przydatek) redakcja
- Nasza 2,5-letnia córka obudziła się tego dnia nad ranem i zapytała, czy może zobaczyć tatusia. Jak się okazało, mój mąż właśnie wtedy umierał - mówi Jolanta Frąckiewicz-Przydatek. Tragiczne historie pojedynczych rodzin ofiar katastrofy w Otłoczynie, uświadamiają nam tragedię, jaka

się tam wydarzyła 30 lat temu.
Historia Jolanty Frąckiewicz Przydatek. Jej mąż Marek był jedną z 67 ofiar katastrofy kolejowej w Otłoczynie.
Poznaliśmy się przypadkowo, dzięki mojej koleżance. Marysia miała oddać Markowi jakieś chwyty gitarowe. Poszłam z nią na to spotkanie. Po drodze, przy gdańskiej hali kupiłam natkę pietruszki, bo zawsze lubiłam ją podgryzać. Marek, gdy mnie z tym pęczkiem zobaczył, od razu się zakochał. Ze mną było inaczej. Miałam wtedy 19 lat i podkochiwałam się w kimś innym. Zresztą, zawsze podobali mi się faceci z ciemną czupryną, a Marek miał platynowe włosy. Był pięknym i uroczym blondynem. Tak długo deptał mi po piętach, że w końcu go zauważyłam. Moje uczucie rosło stopniowo. A tak naprawdę zakochałam się w nim dopiero po ślubie. Okazał się fantastycznym mężczyzną. Byliśmy bardzo kochającym się małżeństwem.
Mój mąż skończył Politechnikę Gdańską. Był informatykiem-elektronikiem. Znakomicie grał na gitarze, bazunie gdańskiej i pianinie. Świetnie malował. W pracy ceniono jego pomysłowość, innowacyjność. Taki z niego człowiek renesansu. To, że się we mnie zakochał było dla mnie wielkim szczęściem. Do tej pory strasznie boleję nad tym, że nie uczestniczył w wychowaniu naszych córek. To, co ja miałam do przekazania moim dzieciom to było nic w porównaniu z tym, co on mógłby im przekazać. Nie byłam gotowa na tę śmierć. Był najbliższym mi człowiekiem, najlepszym. Odbieraliśmy na tych samych falach. I nagle zniknął z mojego życia.
Miałam być tam z mężemByliśmy wtedy bardzo młodzi. Marek miał 28 lat, ja 25. Był rodowitym gdańszczaninem, ja bydgoszczanką. Los nas rzucił do Włocławka, ale bardzo chcieliśmy stamtąd wyjechać. Ucieszyliśmy się, gdy dostał pracę zakładach radiowych w Koszalinie. Mnie zaoferowano pracę w tamtejszej szkole muzycznej. W poniedziałek, miałam tam być na radzie pedagogicznej. Umówiliśmy się z mężem, że pojedziemy razem. Też chciał załatwiać sprawy w przyszłym miejscu pracy. Kilka dni wcześniej, poinformowano mnie jednak, że rada odbędzie się dopiero w piątek. W nocy z niedzieli na poniedziałek Marek pojechał więc sam. Szkoda nam było urlopu, dlatego po powrocie we wtorek rano miał jechać od razu do pracy, stamtąd około 8 zadzwonić do mnie i opowiedzieć, co się udało załatwić. Nie doczekałam się tego telefonu. Po 10 zadzwoniłam do jego zakładu. Przyjaciele już wiedzieli, że coś jest nie tak. Koleżanka męża uspokajała mnie. Mówiła, żebym się nie martwiła, bo pewnie jest jakieś opóźnienie. Byłam zaskoczona, że tak do mnie mówi. Zadzwoniłam do informacji kolejowej. Kazano mi chwilę poczekać, a w tle usłyszałam: "Gierek i Jaroszewicz na miejscu wypadku". Struchlałam. Niewiele więcej się wtedy dowiedziałam. Tamta kobieta pocieszała mnie, że mąż pewnie był w ostatnich wagonach i nic mu się nie stało.
Obdzwoniłam wszystkie szpitale. Marka tam nie było. W jednej chwili świat się zawalił. Następnego dnia z kuzynem męża, jego kolegą z pracy i moim tatą pojechaliśmy do Torunia. Zjechały tam rodziny z całej Polski, by odszukać swoich bliskich. Opisałam, jak Marek był ubrany i jakie rzeczy miał przy sobie. Po kwadransie inspektor wrócił i powiedział, że odnalazł niektóre przedmioty. Poprosił, bym poszła z nim do tego pokoju. Nie mogłam wstać z fotela, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Wyobraźnia podpowiadała mi, że zobaczę tam straszne rzeczy. Moi rodzice, bliscy, przyjaciele żyli i to był właściwie pierwszy raz, gdy tak blisko zetknęłam się ze śmiercią. W końcu weszłam. Na dużym stole leżały szare koperty, pod nimi rzeczy, które zdejmowano ze zwłok. Podniesiono jedną z nich. Były tam charakterystyczne klucze do naszego mieszkania, jego portfelik w kształcie podkowy, notesik i pasek od spodni. Odradzono mi wtedy wejście do kostnicy. Ciało mojego męża zidentyfikowali kuzyn i kolega.
"Marku, pomóż!"Zostałam sama z 2,5-letnią Magdusią i trzymiesięczną Katarzynką. Gdy zdarzył się ten wypadek byłam jeszcze w połogu. To była dla mnie niesamowita trauma. Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim poradziłam. Najbliższa rodzina była daleko. Gdyby nie sąsiedzi, przyjaciele, pewnie bym tego nie przeżyła. Media mówiły wówczas dużo o tym, że państwo pomaga rodzinom, ale to nie była prawda. Przetrwałam tylko dzięki serdeczności zwykłych ludzi. Sama ich obecność dawała wiele. Sąsiadka z góry podrzucała mi wędlinki, starszy pan z dołu - świeże mleko. Ciocia gotowała zupy, przyjaciele wyprowadzali na spacery. Grażynka i Gosia przez cały rok przyjeżdżały o 18 i pomagały mi przy kąpieli córek. Ula nauczyła mnie robić na drutach, bym nie miała czasu o tym myśleć. Pamiętam, trzy dni po katastrofie, jeszcze przed pogrzebem, przyszła Wiesia, a tu ciągle tylko płacz i płacz. W końcu zaproponowała: "Umyjmy podłogi". I to zwykłe fizyczne zmęczenie dało wytchnienie. Chociaż na chwilę. Energii dodawała mi także wiara. I córeczki. To dla nich musiałam żyć dalej.
Po roku wyprowadziłam się do Bydgoszczy. Byłam tytanem pracy. Miałam kilka etatów, bo przez osiem lat sama utrzymywałam rodzinę. I powiem: to prawda, co mówią, że nad wdowami czuwają mężowie. W wielu kłopotliwych sytuacjach wzdychałam sobie: "Marku, pomóż" i to niesamowite, ale te problemy w jakiś sposób się rozwiązywały. Ludzie mówili: "Jola, ty masz szczęście, jesteś w czepku urodzona". A ja po prostu siłę czerpałam z miłości do męża. Córki przychodziły i prosiły "Mamo, nie płacz, uśmiechnij się". Słuchałam ich. Ludzie, którzy mnie wcześniej nie znali i nie wiedzieli, co się przytrafiło, potem dziwili się: "To niemożliwe, że ta kobieta jest wdową z dwójką małych dzieci. Wygląda na taką szczęśliwą". A ja po prostu przez kilka lat nie chciałam, by ktokolwiek pytał o tę katastrofę. Jakbym sama przed sobą nie chciała przyznać, że dziewczynki i mnie spotkało coś tak strasznego. Tylko córkom opowiadałam o ojcu.
Teraz Magda i Kasia to dorosłe kobiety. Świetnie sobie radzą. Sama też ułożyłam sobie życie po raz drugi. Mam dobrego męża. Ale to nieprawda, że czas leczy rany. On je tylko trochę zalecza. Ta trauma zostaje na całe życie. Bardzo tęsknie za Markiem i mój drugi mąż o tym wie. Wspólnie opiekujemy się jego grobem. Te rzeczy odnalezione przy ciele Marka do tej pory trzymam w domu, w kartoniku. Traktuję je jako relikwie. Dwa lata temu koleżanka podesłała mi link do filmu o katastrofie. Siedziałam wtedy z nosem w monitorze i miałam nadzieję, że zobaczę tam mojego Marka. Teraz już takich rzeczy nie oglądam. Z upływem lat wcale nie robi się łatwiej. Ale muszę sobie ciągle o tym wszystkim przypominać, rozgrzebywać tę ranę. Trzeba przecież zachować pamięć o tym wspaniałym człowieku.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto