Gdy nadeszło wyzwolenie, miała zaledwie trzy miesiące. 27 stycznia 1945 r. w odwróconym nogami do góry taborecie, ciągniętym za sznurek po śniegu, opuszczała KL Auschwitz. Dziś Stefania Wernik z Osieka koło Olkusza ma 64 lata. Jest jednym z ostatnich żyjących "dzieci Oświęcimia".
Anna Piekarz, mama Stefanii, trafiła do obozu przez... zachcianki ciężarnej kobiety.
- Wiele razy opowiadała mi tę straszną historię - wspomina Stefania. - W chwili aresztowania miała 26 lat i była w drugim miesiącu ciąży. Z Czubrowic pod Krakowem, gdzie wtedy mieszkali moi rodzice, wybrała się do swojej matki do pobliskiego Osieka. Ot, chciała posmakować herbaty z prawdziwym cukrem i przynieść trochę żywności.
Oddalone o zaledwie 7 km miejscowości dzieliła jednak granica. Osiek znajdował się w Rzeszy, zaś Czubrowice były częścią Generalnego Gubernatorstwa. Podczas nielegalnego przekraczania granicy Annę i kilkanaście innych kobiet zatrzymali Niemcy.
- Prosto z aresztu w Olkuszu przewieziono je do KL Auschwitz - opowiada Stefania. - Funkcyjna Niemka przywitała je słowami: "Tu jest łagier śmierci". Mama była przerażona, gdy golono jej włosy, a potem wysłano do łaźni...
Numer 79414
Od maja 1944 r. Anna była tylko numerem 79414. Nie przyznała się, że jest w ciąży. Bała się, że zginie. Pracowała tak jak inne kobiety.
- Pamiętam, jak po wojnie śnił jej się obóz. Nieraz przez sen krzyczała, że ją Niemcy biją, że jest po kolana w wodzie w jakichś wykopach - ociera łzy Stefania. - Kiedyś wspominała, że pobił ją Niemiec, bo była za słaba, żeby pracować. Upadła na ziemię i leżała tak długo, aż się sama nie ocknęła, bo nikomu nie było wolno do niej podejść.
Dwa razy Anna dostała paczkę z żywnością od swojej matki, ale wspominała to jako straszne przeżycie. Bo kiedy na apelu odczytano jej numer, była pewna, że pójdzie do krematorium.
W końcu wydało się, że Anna jest w ciąży. To, że przeżyła i urodziła dziecko, zawdzięcza współwięźniarkom. Opiekowały się nią, załatwiały dodatkowe jedzenie, szyły ubranka dla dziecka z resztek koców i obozowych pasiaków. A jedna z nich, Hela, uratowała ją przed wywózką do obozu w Ra-vensbruck.
- Była już w ciężarówce, która lada chwila miała ruszyć, gdy Hela, ryzykując życie, podeszła do pilnującej ich Niemki, wskazała mamę palcem i szepnęła, że jest w ciąży. I Niemka litościwie pozwoliła jej wysiąść...
Sanki z taboretu
Tuż przed rozwiązaniem Annę przeniesiono do baraku nr 15, gdzie panowały lepsze warunki. Poród rozpoczął się w poniedziałek, ale maleńka Stefa przyszła na świat dopiero w środę - 8 listopada 1944 r. Anna omal nie przypłaciła porodu życiem. Była tak osłabiona, że przez dwa tygodnie nie mogła o własnych siłach podnieść się z łóżka.
- Mamie pomagała stara Rosjanka. Przynosiła mnie do niej i przystawiała do piersi. Podobno mama miała tyle pokarmu, że aż jej piersi od tego pękały, a przecież była słaba, niedożywiona. Cud jakiś. Razem z nią rodziła pewna Słowenka. Wydała na świat bliźnięta, ale nazajutrz umarły…
Trzy miesiące później, gdy przyszło wyzwolenie, uciekający z Auschwitz esesmani podpalili część baraków. Przerażona Anna nawet nie czekała, aż więźniowie sforsują drzwi magazynów z żywnością, by zabrać na drogę prowiant. Zawinęła córkę w koc, a z obozowego taboretu i kawałka sznurka zrobiła prowizoryczne sanki. Pieszo, przez śnieżne zaspy, otulona męskim płaszczem znalezionym po drodze, w wielkich męskich buciorach Anna zawędrowała aż do Libiąża.
- Mówiła, że bardzo płakałam, a ona bała się, że ktoś nas usłyszy...
I tak się stało. Kwilenie niemowlęcia zainteresowało przechodzącego Niemca. Anna przeraziła się, że odbierze jej dziecko, ale on tylko pochylił się nad Stefą i poradził, żeby dać jej trochę cukru, to przestanie płakać.
W Libiążu więźniarkę z dzieckiem przygarnęło jakieś małżeństwo. - Ponoć byli dla nas bardzo dobrzy, nalegali, byśmy z nimi zostały na dłużej, nawet zrobili dla mnie kołyskę - opowiada Stefania.
Annie było jednak śpieszno do domu. Po tygodniu wyruszyła do Krzeszowic, gdzie pracował jej brat, stamtąd wysłała znak życia do męża. - Nie mógł uwierzyć, że żyjemy. Był pewien, że mama zginęła w obozie - mówi Stefania.
Senne ucieczki
Gdy wrócili do domu, ojciec zgłosił w magistracie narodziny córki. Ponieważ obawiał się kłopotów, w akcie urodzenia kazał wpisać, że Stefa przyszła na świat w Czubrowicach. Dopiero wiele lat później, gdy Stefania wychodziła za mąż, sądownie zmieniła swój akt urodzenia, wskazując, że urodziła się w KL Auschwitz.
- Dlaczego? Bo to najtragiczniejszy kawałek życia mój i mojej mamy. Nie wolno o nim zapomnieć - podkreśla. Po pobycie w obozie pozostał jej siny ślad na udzie. Dziś nie można już nic z niego odczytać, ale Anna Piekarz do końca życia rozpamiętywała moment, gdy na maleńkiej nóżce jej córeczki tatuowano numer 89136…
Stefania nie pamięta pobytu w obozie, ale po dziś dzień miewa męczące sny, w których ciągle przed czymś ucieka. Być może dlatego zaangażowała się w działalność społeczną. Jest sekretarzem koła nr 1 olkuskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych.
- Czasami się zastanawiam, jak potoczyłoby się życie mamy i moje, gdyby tamtego dnia nie złapali jej Niemcy. Nie wiem. Nigdy nie spotkałam kobiet, które w obozie uratowały nam życie. Przez kilkanaście lat mama korespondowała z jedną, która wyjechała do Kanady, ale potem kontakt się urwał - opowiada. I dodaje, że człowiek z obozu wyjdzie, ale obóz z człowieka nigdy. - Ani mama, ani ja nie mogłyśmy oglądać w telewizji nic o wojnie. Od razu płakałyśmy...
Nie wolno zapomnieć
Do muzeum obozu w Oświęcimiu pojechała dopiero 25 lat po wojnie. - Mama pokazała mi barak, w którym mieszkała i miejsce, gdzie się urodziłam. To było dla mnie wstrząsające przeżycie.
Właśnie przez szacunek dla tych, którzy przeżyli obozy, zaangażowała się w działalność olkuskiego koła byłych więźniów.
- Dziesięć lat temu było nas 80. Teraz mniej niż 20, z czego tylko kilkoro może się jeszcze poruszać. Reszta leży przykuta do łóżek. Staramy się ich odwiedzać, rozmawiać, przekazywać paczki. Coraz częściej spotykamy się na pogrzebach. Mama odeszła przed dwoma laty - opowiada Stefania.
Dzięki działalności w związku poznała Barbarę Puc, pielęgniarkę z Tychów, która tak samo jak ona urodziła się w KL Auschwitz. Zdjęcia i krótka historia obu kobiet znalazły się w książce Heleny Kubicy "Nie wolno o nich zapomnieć", opowiadającej o strasznym losie obozowych dzieci. Na pierwszej stronie widnieje motto - cytat z wyroków norymberskich: "Nigdy jeszcze ludzkość nie doznała takiego upodlenia jak wtedy, gdy na szubienicach i w komorach gazowych ginęły dzieci".
Dramatyczne losy Anny Piekarz i jej córeczki zainteresowały także dra Adama Cyrę, pracownika naukowego Muzeum KL Auschwitz. Jego książka "Mieszkańcy Ziemi Olkuskiej w hitlerowskich więzieniach i obozach zagłady" jest pierwszą tak obszerną próbą ustalenia strat osobowych ludności mieszkającej w granicach przedwojennego powiatu olkuskiego.
- W książce, obok nazwisk pomordowanych, zamieściłem także kilkadziesiąt wspomnień byłych więźniów - mówi dr Cyra. - Wśród nich historię Anny i Stefanii.
Liczba ofiar KL Auschwitz nie jest łatwa do ustalenia ze względu na sprzeczności w zeznaniach świadków oraz niewielką liczbę dokumentów ocalałych po celowym ich niszczeniu przez nazistów. Ponadto zdecydowana większość zginęła w Birkenau, gdzie nie byli rejestrowani i nie nadawano im numerów.
Obecnie historycy oceniają, że ogółem do obozu trafiło co najmniej 1,3 mln osób, w tym: 1,1 mln Żydów, do 150 tys. Polaków, 23 tys. Romów i ponad 30 tys. osób innych narodowości. Liczba zabitych sięgnęła prawie 1,1 mln.
Do ewidencji obozowej wciągnięto 20 tys. maluchów i młodocianych. Wolności doczekało jedynie 650, wśród nich Stefania Wernik.
Konto Amazon zagrożone? Pismak przeciwko oszustom
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?