Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ołdakowski: Lech Kaczyński myślał, że go oszukaliśmy

Redakcja
- Gdyby samochód, który wiózł ostatnie konieczne elementy, miał wypadek, zwiedzający Muzeum Powstania Warszawskiego obejrzeliby nowoczesną instalację z białych kabli poplątanych jak losy narodu. Ale nie było wypadku i wszystko zagrało - mówi w szczerym wywiadzie-rzece Jan Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, wspominając otwarcie MPW.

Lech Kaczyński chciał was wszystkich wyrzucić na ten świeżo ułożony bruk przed muzeum?
Nie powiedział tego wprost, ale dało się odczuć. Kłopot z ostatnimi dniami polegał na tym, że myśmy oczywiście wiedzieli, że to się uda, ale w swoim przekonaniu byliśmy dosyć osamotnieni. Wszyscy przychodzący na plac budowy widzieli to, co te panie z laskami. Koparki, kurz, plątaninę kabli. Nie wyglądało to najlepiej, ale pozory mylą. Niektórzy nam zarzucali, że myśmy to otwierali trochę "na Gierka". Wcale nie! Za Gierka malowano trawę, która dwa dni po przecięciu wstęgi nadawała się na śmietnik, a u nas trawa rozłożona z rolki na placu tydzień przed otwarciem rośnie do dziś.

Gdyby ktoś przyszedł do muzeum dzień przed otwarciem, to co by zobaczył w środku? Wieszanie ostatnich plansz i odkurzanie gablotek?
Nic by nie zobaczył, bo jeszcze niczego nie było. I właśnie przez to prawie straciłem pracę. W przeddzień uroczystości przyjechał do nas Lech Kaczyński, aby przećwiczyć całą imprezę. Musiał zobaczyć, gdzie będą sektory z gośćmi, gdzie premier, gdzie weterani, gdzie kamery. W kulminacyjnym punkcie scenariusza Lech Kaczyński miał uderzyć w dzwon "Monter". To wbrew pozorom nie jest takie proste, bo uderzyć trzeba z odpowiednią siłą. Za mocno - weterani aż podskoczą. Za słabo - nic nie będzie słychać. Prezydent musiał to więc wyważyć, ale przy okazji wyszedł nasz brak doświadczenia. Próbę bicia w dzwon przeprowadzaliśmy na pustym placu. Lech Kaczyński uderzał, a jeden z nas stał na końcu dziedzińca, przy bramie i mówił: słychać czy nie. Ustaliliśmy wymaganą moc bicia w dzwon, ale niestety. Następnego dnia przyszli ludzie, szczelnie wypełnili plac, przez co nieco go wygłuszyli. W efekcie wyliczone prezydenckie uderzenie słychać było tylko w pierwszych rzędach. Goście siedzący dalej nie słyszeli nic i pytali, czy przypadkiem dzwon się nie zepsuł.

I za to prezydent zamierzał was wyrzucić?
Nie, dzwon to jeszcze nic. Wyrzucić chciał nas dzień wcześniej, jeszcze podczas próby. Dopóki ćwiczył uderzenia i oglądał plac, wszystko szło dobrze. Trawa się zieleniła, ekipa zamiatała resztki pyłu, rozstawiały się wozy transmisyjne telewizji. Niestety, w planach miał też obejrzenie wnętrz, czyli ekspozycji. Otworzył drzwi, wszedł do muzeum i myślałem, że się przewróci. No cóż. Trochę mu się nie dziwię. Ekspozycja nie wyglądała zbyt dobrze. Właściwie to jeszcze jej nie było. Zamiast ekranów w ścianach ziały dziury, z których wystawały plątaniny kabli. Plakaty leżały jeszcze zabezpieczone w rolkach, więc czekające na nie ściany były trochę puste. Na domiar złego jeszcze nie sprzątnęliśmy, więc wszędzie walały się jakieś kawałki drewna, odcinki przewodów, fragmenty rur. Lech Kaczyński z każdą kolejną odwiedzoną salą coraz bardziej dochodził do wniosku, że myśmy po prostu go oszukali. Że jesteśmy sprytniejsi, niż mu się wydawało, bo tyle miesięcy go zwodziliśmy, kłamaliśmy w żywe oczy, aż uwierzył. Przyjmował nasze zapewnienia i obietnice, a teraz czarno na białym widzi, że jesteśmy zwykłymi oszustami. I wtedy moim zdaniem w sercu podjął decyzję, że nas wyrzuci. Wszystkich. Na zbity pysk.

A dał temu wyraz? Nawrzeszczał, zadzwonił do działu kadr?
A gdzie tam. Tylko dyskretne sygnały w jego zachowaniu o tym świadczyły. Plan tego zwiedzania na dzień przed otwarciem zakładał, że prezydent oprowadzi po muzeum dziennikarzy. Najpierw miał wszystko obejrzeć sam, potem jeszcze raz przejść z reporterami. Kiedy już zrealizował pierwszą część, obwieścił nam, że nie wejdzie z dziennikarzami do budynku, bo to będzie po prostu niepoważne. Pokaże im tylko naszą trawę z rolki, zamieciony bruk na zewnątrz i koniec zwiedzania. A i my - czego nie dodał wprost, ale można było wyczytać z jego twarzy - zaraz się z owym brukiem zapoznamy bliżej, gdy na nim wylądujemy bez pracy. Akurat gdy Lech Kaczyński wychodził z muzeum, przyjechała moja żona. Była wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży.

Więcej w serwisie polskatimes.pl

Jan Ołdakowski, Maciej Mazur, "Muzeum. Miejsce, które zwróciło Warszawie duszę", wyd. The Facto, Warszawa 2014

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wybory Losowanie kandydatów

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto