Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Opolski Orzeł. Z plemienia Siuksów

redakcja
redakcja
fot. Archiwum prywatne
fot. Archiwum prywatne redakcja
– Jako jedyny w Polsce mam kompletny indiański strój zimowy, taki z mokasynami ze skóry bizona – mówi z dumą Orzeł.

Strój zdobiony etnicznymi haftami oraz szlifowanymi kośćmi z bizona, frędzle na kurtce. Na szyi gruba obroża, przy czym "obroża" – to nazwa używana przez nieobyte blade twarze. Znawca wie, że to pancerzyk, wykonany własnoręcznie z odpowiednio wyszlifowanych i przyciętych kości bizona oraz ścięgien.
Na jego szyi wisi też woreczek ze skóry, a w nim spoczywa talizman: kryształ górski – nieoszlifowany – bo tylko taki przynosi szczęście. Są jeszcze kolczyki – srebrne, w kształcie ptasiego pióra.Pożyczył pan od żony? – żartuję.
Nie, żona ma drugą taką parę. Zawsze kupuję kolczyki dla niej i dla siebie. Bywało, że ludzie na jego widok uciekali, ale częściej jednak reagują z sympatią – w końcu któż nas od dziecka nie nosi w sercu ciepłych uczuć dla Winnetou?
W dowodzie osobistym ma wpisane: Joachim Płachetka. Zawód – hydraulik.Ale równie dumny jest z innego imienia: Orzeł. Z plemienia Siuksów. – Udało mi się bardzo blisko podejść orła bielika, dosłownie na odległość 20 metrów. Ornitolodzy byli w szoku. I tak zostałem Orłem – mówi.
Domieszka indiańskiej krwiW dziecięcych latach czytało się "Winnetou" Karola Maya albo "Ostatniego Mohikanina" Jamesa Coopera. Robiliśmy łuki z gałęzi i sznurka, strugaliśmy strzały, strzelaliśmy do bizonów udawanych przez worki ze słomą. A na bal przebierańców mama zakładała nam pióropusz czy perukę squaw. Może trochę szkoda, że wyrośliśmy z tych indiańskich klimatów.
Orzeł uczynił z dziecięcych fascynacji pasję w życiu dorosłym. Latem żyje w wiosce indiańskiej koło Pokoju na Opolszczyźnie. W październiku wyprowadza się do swego domu w Tarnowie Opolskim. – Męczę się w murowanym ścianach, wolę klimat tipi, w którym płonie ognisko.Więc zimą jeździ na pięciodniowe wypady polskich Indian, organizowane w Górach Izerskich. Sypia w tipi rozstawionym przy temperaturze minus 30 stopni Celsjusza, po odgarnięciu (gałęźmi, bo pierwotni Indianie nie mieli szufli) śniegu głębokiego na ponad metr. – Jako jedyny w Polsce mam kompletny indiański strój zimowy, taki z mokasynami ze skóry bizona – mówi z dumą.Dlaczego tak bardzo chce żyć jak Indianin?
Orzeł, po dłuższym zastanowieniu: – Gdy tato kupował mi wóz strażacki, zabawkę, ja wolałem statuetkę Indianina. Mój brat urywał figurkom głowy, ale się nie zrażałem, wciąż kompletowałem całe indiańskie plemiona...
Od dziecka kochał naturę: wychowany na wsi, jako podrostek zapisywał się do nagonki podczas polowań. – Bo wtedy miałem okazję zobaczyć leśną zwierzynę z bliska – wspomina. A potem mówi o pewnej teorii wysnutej przez jego mamę, a być może wyjaśniającej miłość do indiańskiego stylu życia: – Po porodzie trzeba było przetaczać mi krew. Kto wie, może trafiła do mego organizmu jakaś indiańska domieszka?
Honor, walka i kasynaJoachim dorastał, a jego zamiłowanie do indiańskiej kultury było coraz większe, choć czasem i okupione rozczarowaniem. Na przykład wtedy, gdy chłopak zdał sobie sprawę, że postać ukochanego Winnetou zaprzecza historycznej prawdzie i indiańskim realiom. – No bo jak to tak: Apacz w stroju Lakotów? – mówi z oburzeniem Orzeł. Apacze i Lakoci to dwa zupełnie inne plemiona Indian Ameryki Północnej.
Najbliżej prawdy o Indianach są filmy: "Tańczący z wilkami" oraz "Syn gwiazdy porannej" – dodaje opolski Indianin.
Pierwszy film opowiada, jak amerykański oficer stacjonujący w forcie na Dzikim Zachodzie przełamuje swe stereotypowe poglądy o czerwonoskórych, docenia ich szlachetność i mądrość, czasem znajduje wśród nich miłość swego życia.
W drugim – Indianie w ciągu dwóch godzin wybijają dwa pułki wojsk pod dowództwem George'a Custera – tego samego, który zasłynął z nienawiści do rdzennych mieszkańców Ameryki, brał m.in. udział w masakrze Czejenów nad Washita River.
Indianie – lud waleczny, honorowy i niewinny. Takim widzi ich Orzeł. To biali ludzie rozbudzili w Indianach chęć mordu dla skalpów: – W dziewiętnastowiecznym amerykańskim wojsku za skalp mężczyzny płacono Indianom 50 dolarów, za skalp kobiety – 30 dolarów, a za skalp dziecka – 10 dolarów – przypomina Orzeł.
We współczesnych indiańskich rezerwatach w USA plagą jest alkoholizm i narkomania. – Gdy kiedyś Indianin się buntował, to dostawał alkohol, aby stępić jego ducha walki – wyjaśnia opolski Siuks.Ale teraz bycie Indianinem w USA się opłaca. Przed 25 laty w Ameryce Północnej żyło około 2 milionów Indian. Obecnie jest ich około 5 milionów. Rząd amerykański otacza rdzennych mieszkańców tego kraju troskliwą opieką: przedsiębiorczy Indianie mają zapewnione ulgi podatkowe, co więcej – mogą zakładać kasyna nawet tam, gdzie prawo stanowe tego zabrania (bo w indiańskich rezerwatach obowiązuje prawo federalne).
A skąd bierze się moda na bycie Indianinem w Polsce? – To pokłosie dziecięcych fascynacji. Do tego doszła jeszcze chęć życia w zgodzie z naturą – tak bardzo, jak się tylko da we współczesnych realiach. – mówi Orzeł. – Gdy parę lat temu zobaczyłem na Pomorzu wioskę indiańską i dowiedziałem się, że istnieje Polskie Stowarzyszenie Przyjaciół Indian, poczułem, że muszę się zapisać.
Jest kilka najpiękniejszych chwil w życiu Orła – gdy rodziły się jego dzieci, gdy podszedł blisko szlachetnego drapieżnego ptaka, wreszcie – gdy po raz pierwszy został zaproszony na takini, czyli elitarne tradycyjne spotkanie miłośników rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej. Na takini nie można używać zdobyczy cywilizacji. Ci, którzy przyjeżdżają tu samochodami, muszą swoje pojazdy zaparkować daleko od obozowiska i dojść na miejsce pieszo. Otrzymał przydomek, został przyjęty do rodziny Siuksów.
Rybę łapie się rękamiW czerwcu na łąkach w pobliżu Pokoju założył własną wioskę ze zbieranymi przez lata indiańskimi eksponatami, które udostępniał zwiedzającym. Do października mieszkał w tipi, żywił się nie tylko tym, co kupił w wioskowym spożywczym, ale i tym, co własnoręcznie uzbierał oraz... upolował.Zaprzyjaźnieni właściciele stawu hodowlanego pozwolili mi łapać ryby gołymi rękami lub za pomocą włóczni. Sam ją zrobiłem – mówi Orzeł. Sztuki łapania ryb uczył się od Foki, przyjaciela, również polskiego Indianina.
– Po godzinie cierpliwej obserwacji lustra wody oraz słuchania rad mego mistrza złapałem pierwszą rybę – wspomina. – To proste, trzeba tylko pamiętać, by nie celować dokładnie w rybę, tylko tuż przed nią. Bo lustro wody zniekształca i przesuwa obraz.
Przyjaciele Orła mogą być przez niego poczęstowani nie lada smakołykiem – suszoną polędwicą, do wyboru: wołową lub wieprzową. W jego spiżarni znajdują się paski mięsa nawet sprzed trzech lat. – Wciąż nadają się do zjedzenia – zapewnia gospodarz. Gdy mieszka w tipi, suszy mięso na łące. Kroi polędwicę na paski nie szersze niż 5 milimetrów, obsypuje solą z przyprawami i wiesza na trójnogu rozłożonym nad małym paleniskiem, w którym spala gałązki i liście – tak aby powstał gęsty dym. Nie chodzi o to, aby mięso uwędzić, ale o to, by dymem odstraszyć muchy. I tak suszy mięso – w zależności od pogody – kilka dni, czasem tydzień. Jesienią można to robić w elektrycznym piekarniku: – Kilogram polędwicy pokrojonej w paski i rozwieszonej w piekarniku nagrzanym do 80 stopni, z włączonym termoobiegiem wysuszy się w dwie godziny – mówi Orzeł. – Trzeba tylko pamiętać, aby nieco uchylić drzwi piekarnika.
Z tyłu kościołaJoachim, nawet gdy idzie do pracy, urzędu czy kościoła, ubiera się w zgodzie z indiańską tradycją. Nakłada pancerzyk, inne ozdoby z bizonich kości, skórzaną kurtkę z frędzlami. – Podczas mszy staram się stawać skromnie z tyłu, aby nie odwracać uwagi od ołtarza – mówi.Do ślubu poszli z żoną także w stylizowanych na indiańskie strojach. Nawet do urzędu skarbowego Orzeł idzie w swoim etnicznych ciuchach.
– I zauważyłem, że panie do mnie się częściej uśmiechają, chętnie służą pomocą. Bo panów w garniturkach jest wielu, a ja się wyróżniam – mówi.
Raz zdarzyło mu się jednak wzbudzić swym widokiem strach: – To było latem, rozbiliśmy z kolegą tipi nad Małą Panwią koło Kolonowskiego. Miałem w namiocie parę indiańskich tradycyjnych eksponatów, chciałem je pokazać – mówi. – Miejscowi przychodzili, ale nie zbliżali się bardziej niż na kilkadziesiąt metrów. Była wśród nich mama z dwójką dzieci. Postanowiłem wyjść, zaprosić, by zwiedzili tipi. Zrobiłem kilka kroków do przodu, a ta mama tak szybko zaczęła uciekać, że się potknęła i przewróciła. Dzieci też wzięły nogi za pas, bo skoro mama się boi, to one też. Uciekali, jakbym szedł do nich z tomahawkiem jakimś...
Ci, którzy mieli nerwy ze stali i dali się zaprosić do tipi – nie żałowali.Następnego dnia przyszła też owa nieufna mama z synkami. Chłopcy postrzelali z łuków, a ona posłuchała opowieści o prawdziwych Indianach.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Plantatorzy ostrzegają - owoce w tym roku będą droższe

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto