MKTG NaM - pasek na kartach artykułów

Opowieść o tym, jak Szymborska upiła Miłosza, czyli 50 lat Znaku

Joanna Weryńska
Z redaktorem Jerzym Illgiem o jego książce "Mój znak" rozmawia Joanna Weryńska

Pana wspomnienia otwiera znaczący rysunek Mrożka, przedstawiający człowieczka, który modli się o znak. W odpowiedzi spada mu na głowę but. Czy rozpoczęcie pracy w Znaku było dla Pana aż takim uderzeniem?
Zdecydowanie tak. Dostałem tę pracę w momencie, gdy wydawało się, że nie mam już żadnych perspektyw. Po wyrzuceniu w stanie wojennym z Uniwersytetu Śląskiego papiery miałem fatalne. Więc to był "dobry znak". Dziś mogę powiedzieć, że najlepszy, jaki mnie w życiu spotkał. A genialny pomysł, by ten rysunek otwierał książkę, należy do jej grafika, Witolda Siemaszkiewicza.

Co skłoniło Pana, by opisać swoje spotkania z pisarzami?
W ciągu tych 25 lat w Znaku miałem poczucie, że stale redaguję książki cudze. Pomyślałem więc, że może byłoby dobrze napisać coś swojego. Nigdy jednak pisarzem się nie czułem. Jestem wydawcą, który wobec twórców pełni funkcję służebną. Czasami jest akuszerem, czasem musi być cierpliwym terapeutą.

Z tym akuszerstwem niełatwa sprawa. Od Kazimierza Kutza nieźle się Panu dostało za próbę wyegzekwowania terminu publikacji...
Kutz pisał prawdopodobnie najdłuższą powieść w Europie. Pierwsze próbki jego prozy opublikowałem w "NaGłosie" w 1994 roku, a były to fragmenty spisane przez niego jeszcze pod koniec lat 60. Tak więc w sumie zalążki jego książki sięgają połowy wieku, Nie żałuję jednak, że przyszło mi tak długo na nią czekać. Kutz ma pisarski pazur.

Zresztą i Pan nie świeci przykładem. Ociągał się Pan z napisaniem tej książki przez lata.
Sam jestem zdziwiony, że wreszcie skończyłem. Na szczęście kierownictwo Znaku umożliwiło mi pracę nad książką, wysyłając na "stypendia twórcze" do Puszczy Noteckiej i do Rytra.

A przy okazji zdemolował Pan mieszkanie znajomym.
Kiedyś Jacek Fedorowicz opowiadał, że szlak wizyt Normana Daviesa znaczą przekręcone krany i zepsute pralki. Coś podobnego spotkało mnie rzeczywiście u moich przyjaciół, kiedy opiekując się ich domem i psem, kontynuowałem pisanie. Najpierw postawiłem na gazie czajnik elektryczny, który się roztopił, potem ukręciłem kran, bo armatura obracała się w drugą stronę, a na koniec ich wielki owczarek podhalański, domagając się ode mnie pieszczot, sprawił, że odchylając się, złamałem płozę fotela bujanego. Zaczęło się to układać w jakąś czarną serię, tak że ostatecznie nie miałem już odwagi zapalić w kominku, chociaż Bronek Maj pocieszał mnie przez telefon, że przecież właściciele są zamożni, zatem jakby co, postawią sobie nowy dom.

Dom jednak stoi, jak stał, a dzięki tej książce potomność dowie się na przykład, że palił Pan jointa z samym Czesławem Miłoszem.
Miało to miejsce tylko raz. To była taka kalifornijska przygoda, w której Miłosz po raz kolejny zachwycił mnie swoją młodzieńczą gotowością do podjęcia każdego wyzwania. Było to w sumie bardzo zabawne, zwłaszcza że jego żona Carol musiała potem występować w roli surowej mamy karcącej dwóch niesfornych chłopców. Wystarczyło, że na chwilę spuściła nas z oka, udając się na brzeg Pacyfiku, żeby fotografować zachód słońca. To pod jej nieobecność pozwoliliśmy sobie na ten eksces. Pierwszym planowanym tytułem tej książki miało być słowo "wdzięczność". To był powód, dla którego ją pisałem. Czuję ogromną wdzięczność wobec wszystkiego dobrego, co spotkało mnie ze strony tylu wielkich ludzi, z którymi miałem przywilej obcować w czasie tego ćwierćwiecza w Znaku. Nie wyobrażam sobie, jak moje życie wyglądałoby dziś, gdybym nie spotkał Miłosza.

To dlatego temu nobliście poświęca Pan najwięcej miejsca?
Od momentu kiedy zdecydował się przenieść z Kalifornii do Krakowa, widywaliśmy się bardzo często. Relacja wydawca - autor przeobraziła się w rodzaj więzi emocjonalnej.

A czy Wisława Szymborska już czytała Pana książkę? Pytam, bo opisał Pan jej udaną próbę upicia Czesława Miłosza, którego przedtem nie była w stanie osłabić żadna ilość alkoholu...
Wisława do dziś wstydzi się swego szatańskiego pomysłu, gdy podejmując Czesława w swoim mieszkaniu, zmieszała wódkę ze spirytusem. Obawiała się bowiem, że byle "kornelówka" (nalewka wedle receptury Kornela Filipowicza) takiemu koneserowi nie dogodzi. Oczywiście, czytała już partię jej poświęconą - jak zresztą prawie wszystkie żyjące osoby, które w książce występują. Wiele ich uwag i wskazówek okazało się bardzo pomocnych, chroniąc mnie przed wpadkami bądź odświeżając pamięć. Barańczakowie na przykład odpowiedzieli e-mailem, prostującym opis zabawnej historii, kiedy to zapragnąłem mieć zdjęcie ze spienionymi falami oceanu za plecami i omal nie zostałem przez nie spłukany. Przypomnieli mi, że zanim kupiłem sobie w najbliższym miasteczku ciepłą bluzę z pacyfą na plecach, wszyscy zrzucili się, bym po tej niespodziewanej kąpieli przebrał się w suche ubranie. Każdy dał mi jakąś sztukę swojej garderoby.

Czyli korekta przyjaciół okazała się niezbędna?
Oczywiście. Zwłaszcza że korekta to domena metafizyki.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Ewa Swoboda ze swoją Barbie!

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto