Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Parasolnik - słynny bezimienny

Gabriela Pewińska
Fot. archiwum
Fot. archiwum
Wszyscy go znali w Sopocie. Z tych anegdot i opowieści najbardziej podoba mi się ta o dzieciach. Kochały go, a on rozdawał im cukierki. Ponoć chciał je zaczarować, żeby za szybko nie stały się dorosłe.

Wszyscy go znali w Sopocie. Z tych anegdot i opowieści najbardziej podoba mi się ta o dzieciach. Kochały go, a on rozdawał im cukierki.

Ponoć chciał je zaczarować, żeby za szybko nie stały się dorosłe. I chyba mu się udało. Tamte dzieci mówią dziś, że stał się częścią ich pamięci. Dlatego zostanie w nich do końca życia.
Co jeszcze się o nim mówiło? Że miał krzywe nogi i półtora metra wzrostu. Że lubił słoneczną pogodę i spacery po molo, gdzie przechadzał się w meloniku i krótkich spodniach. Był też... piecem, pielęgniarką, grubaśną dziewczyną z warkoczami i cyganką wróżącą z kart. Wystarczyło, że pojawiał się na ulicy w blond peruce, w sukni z tiulu i koronek, a ludzie przystawali rozbawieni. Jedni się z niego śmiali, ale większość uśmiechała się do niego. Naprawdę nazywał się Czesław Bulczyński. Jego bezimienny grób, bez tabliczki, z pochylonym krzyżem, jest na sopockim cmentarzu komunalnym w Sopocie, w strefie N3.

Parasolnik, mówili. Bo naprawiał parasole, choć gdyby tak popytać tych, co go znali to nikt nie pamięta, żeby mu kiedyś Parasolnik parasol zreperował. Łatał też dziurawe garnki. Ale nikt go przy takiej robocie nie widział. Kochał koty i one go kochały. Łaziły za nim, gdziekolwiek się pojawiał. Jego sąsiedzi pamiętają, jak wcześnie rano wyruszał w staromodnym kapeluszu i krótkich portkach na plażę, a za nim ciągnął się długi sopocki, koci ogon. Towarzyszyły mu też w jego wędrówkach sopockie psy. Chodził za nim cały Sopot.
Żartował, że chciałby dożyć setki. Żarty mu się zawsze ponoć udawały, ale ten nie bardzo. Zmarł w 1992 roku, mając 80 lat. Ale kogo pytać, to nikt nie wie, jak wyglądał pogrzeb tego, co to chciał, żeby w życiu było jak w cyrku. Dlatego tak błaznował po sopockim Monciaku, przebierał się, stroił miny, żartował, popisywał się przed ludźmi łykając łyżeczki. Tego połykania nauczył się ponoć jeszcze przed wojną, gdy był clownem w cyrku braci Staniewskich. Gdy pytać dziś jego sąsiadów, znajomych, o jego grób, o jego śmierć, to każdy tylko wzrusza ramionami. Tak jakby Parasolnik nigdy nie umarł.

Eugeniusz Kass, który pracował kiedyś w piekarni przy Grunwaldzkiej mówi, że nawet nie pamięta, kiedy Parasolnik się zestarzał. Zawsze był taki sam. W każdym razie żywy. A gdy odszedł, to tak jakby razem z nim poszedł do nieba cały Sopot. Choć gdy umarł, nikt tego nie zauważył.
- Przynosił nam do piekarni śliwkowe kompoty i galaretę z nóżek - wspomina. - Miał niesamowite chody u rzeźnika, co było nieocenione w tamtych czasach. Bywało, głupa palił i łaził z parasolem, choć słońce świeciło. Często się spotykaliśmy. Był wszędzie. Co rusz wołałem: Cześć Czesiu! A on radośnie odpowiadał. Miał jedną niesamowitą cechę - niczym się nie przejmował.

Wiceprezydent Sopotu Wojciech Fułek pamięta, że Parasolnik, który brylował na Monciaku w latach 60. i 70., zniknął z ulic już w stanie wojennym. I od tego czasu rzadko się pojawiał. Powoli odchodził w niepamięć, choć wciąż był. Ale gdzie?
Nie ma już domu przy Grunwaldzkiej 97, gdzie mieszkał. Został zburzony rok temu. Aż dziw, że właśnie ten budynek zniknął z powierzchni ziemi. Że właśnie tu powstała jakaś nowa willa. Domy sąsiednie stoją niewzruszone przebudową miasta i obojętnym na legendy czasem.
Władysław Gnyba był sąsiadem Parasolnika przez 20 lat.

- Jego żona prowadziła toalety przy plaży, a on reklamował się na Monciaku, pozował do zdjęć. Ale raczej dlatego, że taki był jego sposób bycia, niż żeby miał to robić dla pieniędzy. Często wpadałem do niego do domu. Mieszkanie na poddaszu wyglądało ubogo. Dwa pokoje i kuchnia. Tapczany, szafa, książki, parasole i koty. Na dole był sklep spożywczy. Prowadził dom otwarty. Czesiek lubił ludzi i ludzie lubili Czesia. Bo jak nie było mięsa, to on zawsze załatwił. Taki był! Kompletnie nie pamiętam, żeby chorował. Ani jak umarł. Po jego śmierci jeszcze mieszkała tu wdowa po nim. Samotna. Chyba nieszczęśliwa. A potem i ona odeszła.

- Pan Parasolnik jest ważnym wspomnieniem mojego dzieciństwa. Często przychodził do sklepu mojej mamy na Boh. Monte Cassino - mówi Zbigniew Okuniewski z Towarzystwa Przyjaciół Sopotu. - Nie tylko, żeby coś kupić, także pogadać, pożartować. Byli tacy, którzy traktowali go z przymrużeniem oka, inni jak swego. A on wśród ludzi czuł się najlepiej. Dla nas, dzieci, miał cukierki. Obserwowałem go. Chodziłem za nim. Był kimś niezwykłym. Fascynował. Uśmiechnięty. Żartujący. Postać z bajki. Dla starszych - odskocznia od rzeczywistości. Teraz mówimy, że to człowiek - pomnik, wtedy po prostu był częścią naszego Sopotu. Niski, korpulentny, wesoły pan - miły obraz czasu, który już nie wróci. Sopot staje się innym miastem. Odchodzą pomału starzy jego mieszkańcy. Ludzi, którzy znali Parasolnika z widzenia, nie z legend, jest dziś niewielu. Gdyby żył jeszcze kilka lat dłużej, prawdopodobnie byłby postacią kultową. Ikoną dla miasta. Dziś wiemy niewiele na jego temat, ale też pewnie nie to w jego legendzie jest najważniejsze. Gdyby było inaczej, stałby się jeszcze jedną postacią historyczną, o której napisano wiele książek. A tak wciąż żyje. Słyszałem, że ponoć pojawił się na Monciaku "nowy Parasolnik". Ale To nie był ktoś do naśladowania! Ten wyjątkowy ideałem życia, piękna! Jego uśmiech, jego żart... Tego nie da się skopiować.

Ta legenda rodziła się w danym czasie, na oczach pewnej grupy ludzi i tego się nie przywróci. Czegokolwiek byśmy nie zrobili postać Parasolnika jest dana określonej grupie jednej epoki. Ja miałem szczęście. Żyłem w czasach naocznych świadków. Mnóstwo ludzi, którzy od niedawna przyjeżdżają do Sopotu, nie mają pojęcia, kim był. Nie czują tego klimatu. I trudno opowiedzieć im o duszy tamtego Sopotu i starym człowieku w za dużych butach, co tej duszy był wcieleniem. W żaden sposób nie przekażemy tamtej atmosfery miasta nowemu pokoleniu. Bo to są inni ludzie. Parasolnik zostanie stałym elementem naszej pamięci. Nikt nie potrafił zrobić takiego buntu przeciwko rzeczywistości, jak potrafił to on. Był wiatrem, wolnością...
***

Grabarz z sopockiego cmentarza, Mariusz Formela z Żukowa, pamięta pogrzeb Czesława Bulczyńskiego. - Nie ma co opowiadać - mówi. - Skromna trumna, przyszło może z 20 osób.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto