Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Stolica europejskiego clubbingu i lansu

Karolina Kowalska
Tomasz Iwan w Platinium przy placu Teatralnym bywa regularnie. Nigdy nie czuł się tu nagabywany. Jak mówi, klub niczym nie ustępuje klubom, które zna z Austrii i Holandii (© Bartek Kosiński/POLSKA)
Tomasz Iwan w Platinium przy placu Teatralnym bywa regularnie. Nigdy nie czuł się tu nagabywany. Jak mówi, klub niczym nie ustępuje klubom, które zna z Austrii i Holandii (© Bartek Kosiński/POLSKA)
Stołeczne kluby to nie tylko mekka celebrytów. Przyciągają też do Warszawy cudzoziemców. Gdzie się bawić w stolicy. Piątek rano, lot z Genewy do Warszawy. Pięciu młodych Szwajcarów studiuje wydruk z internetu.

Stołeczne kluby to nie tylko mekka celebrytów. Przyciągają też do Warszawy cudzoziemców. Gdzie się bawić w stolicy.

Piątek rano, lot z Genewy do Warszawy. Pięciu młodych Szwajcarów studiuje wydruk z internetu. To fragment internetowego forum na temat europejskich klubów, wątek pod tytułem "Warsaw". Użytkownik Maxx poleca clubbing w Warszawie, opisując w szczegółach swoje przygody w stolicy Polski i poznane dziewczyny. Ba, dołącza nawet mapę miejsc, których nie wolno ominąć. Z instrukcji można wyczytać m.in., że Paparazzi na Mazowieckiej to starter, a do Cinnamonu nie chodzi się przed drugą w nocy. Wytyczne Maxxa są bezcenne - podaną trasę przećwiczył kilkadziesiąt razy podczas pobytu na stażu w warszawskiej filii międzynarodowej korporacji.

A z jego wskazówek skorzystało już kilku internautów, którzy wystawili mu świetne recenzje.
Szwajcarzy z Genewy to nie pierwsi obcokrajowcy, którzy odkryli zalety warszawskich klubów. Co tydzień na Okęciu i jego młodszej, tańszej siostrze Etiudzie, lądują samoloty pełne cudzoziemców nastawionych na dwa dni zabawy na polskim parkiecie. I to już nie krakowskim, do niedawna ulubionym miejscu żegnających stan kawalerski Brytyjczyków, czy wrocławskim. Teraz w modzie jest Warszawa - z kosmicznymi cenami, DJ-ami na światowym poziomie i dziewczynami jakby żywcem przeniesionymi z paryskich pokazów mody, wyjątkowo życzliwie nastawionymi do obcokrajowców.

Maxx gwarantuje swoim rodakom świetną zabawę za pieniądze, jakie w ich rodzimej Szwajcarii zapewniłyby im najwyżej wjazd do lepszego klubu, pół butelki średniej jakości wódki i ukradkowe spojrzenia w kierunku lokalnych piękności, niezniżających się do rozmowy z właścicielem zegarka, którego na noc nie trzeba chować w sejfie. W Warszawie ich kapitałem jest cudzoziemski akcent, sweter z krokodylem Lacoste i plik stuzłotówek, beztroskim ruchem rzucanych barmanom. Zjeżdżający do Warszawy cudzoziemcy świetnie wtapiają się w tłum weekend w weekend szturmujący najmodniejsze warszawskie kluby. Dopełniają towarzystwa składającego się w równych proporcjach z tzw. warszawki, czyli aspirujących gwiazdek show-biznesu liczących na zdjęcie w plotkarskiej gazecie, snobujących się yuppies, ludzi zamożnych, chcących zabawić się w towarzystwie równie beztroskich finansowo i wreszcie tych, którzy nocnego życia nauczyli się za granicą, gdzie sobotniej nocy nie wypada spędzać w domu.

Chcę oglądać twoje nogi...

Robert, 38-letni doradca w kilku dużych bankach, trasę po warszawskich klubach odbywający
z cotygodniową regularnością, uwielbia bawić się w klubowego socjologa. Bezbłędnie rozróżnia tych, którzy snobują się na chodzenie po klubach, od szukających rozrywki. W jego środowisku - zajętych cały tydzień bankowców wyższego szczebla, których nazywa wyższą klasą średnią - weekendowe wyjścia to sposób na relaks i oderwanie się od pracy. Ale też jedyny czas wolny, który warto spędzić między ludźmi. - Na co dzień wszyscy pędzimy, załatwiając masę spraw ciągnących się do późnej nocy. Nie ma tu czasu na rozmowę o czym innym niż indeksy giełdowe i przygotowywane dokumenty. Dopiero w weekend każdy z nas może się wyluzować i pogadać przy kieliszku czegoś mocniejszego. Kluby to świetne miejsce na takie pogawędki, bo oprócz energetycznej muzyki i fajnego wystroju gwarantują poznanie nowych ludzi. I to nie tylko kobiet - twierdzi Robert.

W trasę po klubach najczęściej wyrusza sam. Zaczyna około 21, od startera, którym w jego przypadku jest najczęściej klub Paparazzi na Mazowieckiej - dwupoziomowy pub-restauracja z własnym DJ-em i barem wyspą, przy którym można usiąść i pod artystycznie podwieszonymi kieliszkami pogadać z barmanem. Tam Robert najczęściej spotyka towarzyszy wędrówki po klubach. - Nawet jeśli z nikim się nie umawiałem, okazuje się, że w Paparazzi siedzi kilku znajomych. Jemy coś posilającego, zamawiamy drinka i około północy kierujemy się
w stronę placu Teatralnego, zagłębia klubowego - opowiada Robert. - Czasem, zamiast Paparazzi, jako starter wybieramy słynne trio z placu Trzech Krzyży, Szpilkę, Szpulkę i Szparkę, albo znajdującą się za rogiem Melodię - dodaje.

Dystans między placami rzadko pokonują piechotą. Zazwyczaj do zajmującego podziemia Opery Narodowej klubu Opera jadą taksówką. Tutaj czeka ich pierwsza tego wieczoru selekcja. Oświetlonego na fioletowo wejścia strzegą barierki, kilku ochroniarzy i selekcjoner, który wpuszcza gości wedle sobie tylko wiadomych kryteriów. Robert i jego znajomi nigdy nie mieli kłopotów z wejściem. Są stałymi klientami, przychodzą trzeźwi, a ich ubranie zdradza zarobki powyżej 10 tys. zł miesięcznie. Takich klientów w Operze lubią. Wiadomo, że nie będą rozrabiać, zamówią kilka piw za 18 zł, butelkę wódki lub szampana w wiaderku z lodem, posilą się robionym na miejscu sushi.
Opera, z jej ceglanymi korytarzami, klimatycznym, azjatyckim wystrojem i świetnie przemyślaną grą stroboskopowych świateł, to ostatnio ulubione miejsce bywalców śródmiejskich klubów.

Istniejąca od ponad roku jest alternatywą dla głośniejszego Platinium, nadal uznawanego za miejsce największego lansu, czy równie rozbawionego Cinnamonu, który na dobre rozkręca się po drugiej
w nocy i stanowi zazwyczaj kres ściśle rozrywkowego etapu wędrówki po klubach. Jej zaletą są liczne zakamarki, wygodne kanapy w zaułkach ceglanych korytarzy, gdzie głośna muzyka głównej sali dociera cichsza o kilka tonów. Tam można odpocząć od gorącej atmosfery parkietu, porozmawiać czy pozwolić sobie na odrobinę intymności. Bo jest to także miejsce dla tych, którzy przyszli kogoś poznać. Tu zawsze można oddalić się z kieliszkiem i porozmawiać. Doceniają ją też bawiący się całymi grupami - po zejściu z parkietu zawsze mogą wrócić do bazy przy stoliku. Tutaj Robert zabiera przyjeżdżających do Polski gości z zagranicy i od niego wielu obcokrajowców rozpoczyna fascynację klubową stolicą.

Tadeusz Horvath, odtwórca Julka w popularnym niegdyś serialu dla młodzieży "Janka", po 17 latach pobytu za granicą w ubiegłym tygodniu wrócił do Polski. Trafił do Opery. Zatrzymywany co chwilę okrzykami: "Ja cię znam! Przecież to ty, na tym koniu!" ani przez chwilę nie czuł się nagabywany. Goście, przy których w swojej beżowej koszuli i dżinsach czuł się jak ubogi krewny, pozdrawiali go i wracali do zabawy. Nie było mowy o wieszaniu się na szyi czy - jak to miało miejsce w odwiedzonym przez Tadzia trzy dni wcześniej Krakowie - niekończącym się stawianiu mu drinków. W Operze poczuł się trochę jak w klubie na Manhattanie. - Z jedną różnicą: nigdy nie widziałem na tak małej powierzchni tylu atrakcyjnych kobiet. Są olśniewające, wymuskane, perfekcyjne w każdym calu.

W Stanach, niestety, połową sukcesu jest znaleźć dziewczynę szczupłą, o urodzie już nie wspominając - zastrzega Tadzio. I przyznaje, że amerykańskie kluby cechuje większy luz. - Tutaj zauważa się ukrytą rywalizację. Widać, że ważniejsze niż sama zabawa jest to, by zrobić wrażenie na płci przeciwnej. Panowie zerkają na dziewczyny, a co druga pani nosi mini, zwracając uwagę na swoje atrakcyjne nogi. Czemu, zresztą, wcale się nie dziwię, bo tak zgrabnych nóg dawno nie widziałem - dodaje 33-letni dziś aktor.

Czyhający paparazzi

Bywalec Robert zgadza się z obserwacją Tadzia. - To normalne, że do klubów chodzi się po to, by kogoś poznać. Single przeważają tu nad parami, bo też ludzie w związkach częściej spędzają czas w domu. Ale szukający pary powinni raczej pogrzebać w randkowych serwisach internetowych, bo tutaj ludzie nastawiają się raczej na krótkotrwałe znajomości - zauważa. Najwięcej samotnych kobiet, leniwie sączących przy barze kolorowe drinki spotkać można w Platinium przy Fredry nieopodal placu Piłsudskiego - w zgodnej ocenie bywalców i dziennikarzy plotkarskich pism - najmodniejszym klubie w stolicy. To tutaj odbywają się after party finałów telewizyjnych programów typu "Taniec z gwiazdami" czy "Gwiazdy tańczą lodzie". Tutaj także lansują się gwiazdki seriali, tancerze, aspirujący aktorzy i bohaterowie reality show typu "Big Brother". A wejście do klubu regularnie okupuje grupa paparazzi, czyhających na zdjęcie pijanych celebrytów.

Do Platinium dostać się zdecydowanie najtrudniej. Nie są rzadkością scenki rodzajowe z ochroną w roli głównej, w której nawet trzeźwi i odpowiednio bogato ubrani goście odsyłani są z kwitkiem, choćby za to, że nie mówią po polsku, a odmowę wejścia kwitują zrozumiałym dla selekcjonera "What the fuck?". Tutaj też zdarza się, że do klubu wpuszcza się tylko połowę starającej się o wejście pary, uzupełniając chwilowy niedobór kobiet. Jak wszędzie z wejściem nie mają problemów stali bywalcy i rozpoznawalne gwiazdy z najliczniejszą nawet świtą. Nigdy, nawet przy największym tłoku, a ten w minimalistycznym, surowym i mocno geometrycznym Platinium jest niemal gwarantowany, trudności z dostaniem się do środka nie ma projektant mody Dawid Woliński, tancerze z "Tańca z gwiazdami", czy byłe i aktualne gwiazdy sportu.

Tomasz Iwan, ekspomocnik reprezentacji Polski, a dziś ekspert piłkarski, bywa tutaj regularnie. Odpowiada mu atmosfera, wystrój i muzyka na światowym poziomie. - To mój ulubiony klub. W niczym nie ustępuje miejscom do zabawy w Holandii czy Austrii - tłumaczy Iwan. - Chociaż jestem rozpoznawany, zainteresowanie moją osobą nigdy nie przekracza granic wścibstwa czy nachalności. Bawię się świetnie i nie przeszkadza mi nawet to, że w niektórych salach jest człowiek na człowieku. Obowiązuje kultura - chociaż czasem jest tak tłoczno, że nie ma gdzie wcisnąć szpilki, przeciskając się przez tłum nigdy nie musiałem używać swoich piłkarskich łokci - śmieje się piłkarz.

W poszukiwaniu sponsora

Platinium, poza renomą najchętniej odwiedzanego przez gwiazdy i paparazzi, cieszy się też cichą sławą lokalu, w którym najłatwiej zawiązać znajomość, zarówno tą krótkotrwałą, trwającą jedną noc, jak i dłuższą, ale obwarowaną pewnymi zasadami. Bankowiec Robert bezbłędnie rozpoznaje, kto do klubu przyszedł na polowanie. Widać to po oczach, śledzących każdego z wchodzących, i krążeniu wokół upatrzonego celu. Wyruszające na podryw kobiety dzieli na swój prywatny, jak mówi - socjologiczny, użytek na dwie kategorie. - Pierwsze to pracownice dużych firm, zajmujące dosyć wysokie stanowiska w marketingu czy PR, cały tydzień harujące w korporacjach czy agencjach reklamowych - tłumaczy. - Takie, które mają pieniądze, ale brak im czasu, by kogoś poznać. Kiedy je zaczepić, nieodmiennie zapewniają, że w klubie są po raz pierwszy, przyciągnięte siłą przez rozrywkową przyjaciółkę i z miejsca ostrzegają, że "nie są takie łatwe". Taki sam tekst sprzedają za tydzień innemu mężczyźnie, bo nie wiedzieć czemu, bardzo im zależy, by nie kojarzyć ich z "łatwymi klubowiczami". O swoich żelaznych zasadach moralnych opowiadają nawet wtedy, kiedy opuszczają z mężczyzną lokal w wiadomym celu - mówi.

Druga wyróżniana przez niego kategoria klubowiczek szuka w weekendy czegoś więcej niż szybkiej miłości. - Konkretnie: sponsora. To najczęściej studentki, próbujące ustawić się na kilka lat przy bogatym opiekunie, w przeważającej części dziewczyny z ościennych województw. Szczupłe, zadbane, świetnie ubrane - żadne cekiny czy białe kozaczki, celują w dobrze sytuowanych panów po czterdziestce. Czas do odjazdu pierwszego porannego PKS-u do swojej miejscowości starają się wykorzystać jak najefektywniej. Jeśli piją, to tylko drinki postawione przez potencjalnego sponsora; jeśli tańczą, to po to, by zmysłowym ruchem bioder zwrócić na siebie uwagę upatrzonego mężczyzny przy barze - ocenia Robert.

Sam wielokrotnie miał do czynienia z poszukującymi sponsora, tyle że w charakterze... tłumacza. Pięknej długowłosej blondynce spodobał się jego gość, świetnie zachowany pięćdziesięciolatek, dyrektor w jednym z banków, mówiący jednak wyłącznie po angielsku. Dziewczyna tak długo krążyła wokół ich stolika z mrożącym się w wiadrze szampanem, że cudzoziemiec postanowił postawić jej drinka. Robert wspomina, że nigdy nie zdarzyło mu się przekładać na polski równie kuriozalnego dialogu: - Dziewczyna odparła, że nie przyjmuje drinków od nieznajomych mężczyzn, i to jeszcze poznanych w klubie.

A kiedy mój gość półżartem zapytał, czy odpowiadałaby jej sceneria jego pokoju w Sheratonie, odparła, że nie ma sprawy. Natychmiast jednak kazała mi przetłumaczyć, że nie chodzi jej o przygodę na jedną noc, tylko o mężczyznę na stałe, który zrozumiałby, że rozrywkowy tryb życia wymaga od niej ogromnych wydatków, i zechciał zdjąć z niej ciężar finansów. Po 10 minutach rozmowy wymagała od mojego towarzysza, by wynajął dla niej mieszkanie i łożył na jej, wcale nie tak małe, wydatki. Była bardzo konkretna - podsumowuje Robert. Chociaż jego gość nie skorzystał z oferty blondwłosej piękności, jest pewien, że w końcu znalazła to, o co jej chodziło.

Taniec na stołach

Z podobnymi propozycjami jego znajomi cudzoziemcy spotkali się też w Cinnamonie w budynku Metro­politan, rzut beretem od placu Piłsudskiego. Miejscu, na którym kończy się klubowe harce po stolicy. Tutaj powierzchnię do tańca równoważy liczba stołów, sale z kanapami i zadaszony, ocieplany gazowymi grzejnikami ogródek. A goście dzielą się na tych jeszcze do końca niedobawionych, w potrzebie ekspresji wskakujących na stoły, i znużonych już nieco ruchem i ilością wypitego alkoholu. W Cinnamonie zabawa na dobre zaczyna się grubo po północy, a trwa do siódmej rano. Apogeum ścisku klub przeżywa jednak między drugą a trzecią, kiedy trzeba czekać na wolny wieszak w dwóch szatniach, a co bardziej odważni tańczą na stołach. To tutaj lądują wszyscy ci, którzy po Operze i Platinium zajrzeli na chwilę do pobliskiego Hotla przy Krakowskim Przedmieściu w dawnym Hotelu Europejskim i wyszli w poszukiwaniu muzyki nieco spokojniejszej i towarzystwa o średniej wieku powyżej lat 20. Takiego, które z lat licealnych wspomnienia ma już mgliste, a wąs sypnął mu się kilkanaście lat temu.

Joanna Moszczyńska, managerka Cinnamonu, przyznaje, że wiek jest jednym z głównych kryteriów klubowej selekcji, tuż obok stanu trzeźwości i ubrania gościa (chodzi głównie o odzienie zdradzające przynależność do danej subkultury, np. dres). - Nie ma mowy, by wszedł do nas niepełnoletni. Jeżeli selekcjoner ma wątpliwości, prosi o dowód. Zwykle jednak rzadko się myli, a jeśli nawet mu się zdarzy, to wiek młodo wyglądającego gościa zweryfikuje barman, który nie sprzeda alkoholu nikomu poniżej 18. roku życia - zapewnia Joanna Moszczyńska. Trzeźwość gości jest równie ważna, ale nikt nie reglamentuje alkoholu tym, którzy już raz wejdą do klubu. W żadnym z lokali nie tolerują jednak awanturników. Takich grzecznie się wyprasza, a jeśli nie słuchają wskazówek ochrony, wyprowadzani są siłą.

Po zabawie: śniadanie

Cinnamon wyludnia się dopiero o świcie, kiedy ostatni goście kierują się w stronę afterków, miejsc, w których intensywną noc kończy się śniadaniem. Tutaj znów niezawodne są Szpilka, Szpulka i Szparka na Placu Trzech Krzyży czy Cafe Bar Lemon na Sienkiewicza. Wśród przyjaciół Roberta takie śniadania potrafią ciągnąć się nawet dwie do trzech godzin. To kolejna okazja do rozmowy i otrzeźwienia - bynajmniej nie alkoholowego. Bo, jak zaznacza Robert, żaden prawdziwy clubber nie przesadza z alkoholem. - Przekonanie, że w rajdzie po klubach chodzi o bicie rekordów spożycia, to mit.

Przecież nikt nie zdołałby bawić się przez 10 godzin na ostrym rauszu. Przez noc wypijamy może kilka drinków, zagryzając je przekąskami, przepijając kawą. Chodzi o to, by pobyć między ludźmi, a nie skończyć z kacem - wyjaśnia Robert, przy okazji obalając kolejny mit - tańca. Znajomi, których zaprasza na noc w klubach, zazwyczaj wymawiają się niechęcią do pląsania.
- Wszyscy się dziwią, że w clubbingu wcale nie chodzi o zabawę na parkiecie. Ja sam nigdy nie tańczę. To, że parkiet jest pełny, nie znaczy, że trzeba się w to włączać. Do klubów chodzi się też po to, by pogadać ze znajomymi.

Robert ma świadomość, że korzysta z rozrywki dostępnej nielicznym, a miejsca, które odwiedza, mniej zamożna część Warszawy uważa za snobistyczne. - Wszystko zależy od powodów, dla których się je odwiedza. Ja chodzę tam, gdzie dobrze się bawię, a nie po to, by być widzianym w odpowiednim miejscu wśród znanych ludzi. Gdyby nie preferencje moich znajomych, odwiedzałbym też pewnie niskobudżetowe kluby po prawej stronie Wisły - deklaruje.

Bohema bawi na Pradze

Prawy brzeg Wisły to bowiem opozycja śródmiejskiego lansu, "off" w pełnym znaczeniu tego słowa. Zgrupowane w okolicach Dworca Wileńskiego puby, kawiarnie i kluby są jakby żywcem przeniesione z krakowskiego Kazimierza. Urządzone w starych fabrykach, walących się kamienicach, z ceglanymi ścianami i starymi meblami, przyciągają lokalnych artystów i miłośników wszelkiej alternatywy - zarówno w muzyce, jak i sztuce. Bawiący się po prawej stronie rzeki rzadko dzielą swoją trasę na startery, kluby właściwe i miejsca śniadaniowe. Tutaj wstępnego drinka, w tym przypadku zastępowanego raczej piwem albo kieliszkiem wina, pije się w miejscu docelowym, gdzie zazwyczaj zostaje się do końca. Wyjątkiem są kluby na ul. 11 Listopada 22, cztery wyjątkowe i kultowe w wielu kręgach: Hydrozagadka, Saturator, Zwiąż Mnie oraz Skład Butelek.

Zlokalizowane w jednej kamienicy na Starej Pradze, nawiązujące do tradycji nie tylko dzielnicy, ale i wciąż w niej obecnego PRL-u, przyciągają co tydzień coraz większe rzesze gości. Głównie takich, którzy nigdy nie czuliby się dobrze w Platinium, najpopularniejszej niegdyś gejowskiej Utopii czy Operze. - To przeciwieństwo lewobrzeżnego lansu, kultu kasy i plastiku. Tutaj ludzie przychodzą się bawić i posłuchać dobrej muzyki. Nie ma obowiązku podjeżdżania porsche, nie ma lustrowania się wzrokiem - mówi Kamil, 35-letni dziennikarz muzyczny.

Sam, z racji zawodu, bywa w klubach na lewym brzegu, ale ze znajomymi chodzi do Hydro­zagadki. - Nie miałbym nic przeciwko tamtym miejscom, gdyby nie fakt, że kiedyś nie wpuszczono mnie do jednego z nich tylko dlatego, że moja towarzyszka, Amerykanka zresztą, była ubrana zbyt zwyczajnie jak na gusta selekcjonera - twierdzi. A Maurycy Wyganowski, który razem z Tadziem Horvathem grał w "Jance", nie zapomni, jak w najpopularniejszym z lewobrzeżnych klubów jakaś pani oblała drinkiem jego przyjaciółkę twierdząc, że w ten sposób pozbywa się konkurencji.
W kamienicy przy 11 Listopada 22 podobne zachowania nie miałyby racji bytu. Wątpliwe też, by któraś z odwiedzających tamtejsze kluby pań miała ochotę eliminować konkurencję.

Ale miejsca nie do pogardzenia przez śródmiejskich clubbersów znaleźć można i na Pradze-Północ. Obowiązkowa pozycja to nadal urządzona w pofabrycznym budynku Fabryka Trzciny i utrzymany w klimacie berlińskich klubów M25 przy Mińskiej. Ale i tutaj znane twarze, drogie ciuchy czy kilkusetzłotowe napiwki zamiast szacunku budzą raczej niesmak. - Dlatego na Pradze bawi się bohema, a w Śródmieściu ludzie korporacji - podsumowuje ze znawstwem Robert.
W praskich klubach cudzoziemcy na razie są w mniejszości, ale sukcesywnie ich przybywa
- przyprowadzanych przez polskich przyjaciół i miłośników muzyki offowej. Niewykluczone, że utrzymane w klimacie miejsc berlińskich kluby na Pradze zaczną przyciągać zagranicznych miłośników muzyki i sztuki niezależnej. A wówczas mogą zdetronizować lewobrzeżną stronę Wisły. Przynajmniej w konkurencji: popularność za granicą.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto