Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Urodziłem wiele dwojaczków i jedne pięcioraczki

Irena Łaszyn
Fot. archiwum Wojciecha Sylwestrowicza
Fot. archiwum Wojciecha Sylwestrowicza
W pogoni za pełnią życia, tak jak bohater powieści Richarda Harrisa, wciąż pędził za czymś nowym. Nigeryjkom operował wielokilogramowe guzy, Eskimoskom pomagał urodzić zdrowe dzieci.

W pogoni za pełnią życia, tak jak bohater powieści Richarda Harrisa, wciąż pędził za czymś nowym. Nigeryjkom operował wielokilogramowe guzy, Eskimoskom pomagał urodzić zdrowe dzieci. Przyjmował na świat dwojaczki, trojaczki i pięcioraczki. Te ostatnie – u progu kariery - w Gdańsku, w maju 1971 roku. Opowieść o niezwykłym życiu doktora Wojciecha Sylwestrowicza.

Jego najnowszy dom jest w Victorii, stolicy prowincji British Columbia, na wyspie Vancouver. Stoi nad oceanem, 50 metrów od brzegu, wśród kwitnących rododendronów.
- To jedyne miejsce w Kanadzie, które ma śródziemnomorski klimat – uśmiecha się dr Wojciech Sylwestrowicz. – Przeniosłem się tu cztery lata temu z Winnipeg, gdy poczułem, że jestem burned out.

Uśmiech widzę jedynie oczami wyobraźni, bo doktor jest nad Pacyfikiem, a ja nad Bałtykiem. Ale – dzięki Internetowi - rozmawiamy od kilku tygodni. O tym, co było i o tym, co jest. Może dlatego w „burned out”, czyli zespół chronicznego wypalenia, nie wierzę.
Zwłaszcza, że w czerwcu 70-letni ginekolog znowu wyrusza za koło podbiegunowe, do Inuvik. Takiego miasteczka w North-West Territories, które powstało 40 lat temu w miejscu, gdzie kończy się tundra i jako jedyne na tej szerokości geograficznej ma skrzyżowanie ze światłami ruchu.
- Chyba tylko po to, aby dzieci wiedziały, jak to działa – przypuszcza Sylwestrowicz. – Tam bowiem wszyscy się znają, nikomu się nie spieszy i po krótkiej dyskusji, kto jedzie pierwszy, problem znika.

Od połowy grudnia do 6 stycznia w Inuvik jest ciągła noc, a temperatury spadają do minus 50 st. C. Latem słońce świeci 24 godziny na dobę i byłoby całkiem sympatycznie, gdyby nie komary i black fly, czyli dokuczliwe czarne muszki. Czasami pojawiają się czarne niedźwiedzie i grizzly, ale misie polarne można spotkać dopiero w okolicy Tuktoyaktuk (w miejscowym języku: Tam, Gdzie Renifer Przechodzi), już nad Oceanem Lodowatym, wśród śnieżnej pustyni za rzeką MacKenzie.

Do Inuvik z Vancouver jest 4000 km. A dr Wojciech Sylwestrowicz lata tam 3-4 razy w roku, by pracować w miejscowym szpitalu i przyjmować eskimoskie położnice.
- Inui, czyli Eskimoski, rodzą zwykle „z marszu”, powikłania zdarzają się rzadko, a ciąże mnogie w zasadzie u nich nie występują – objaśnia doktor. – Całe szczęście, bo to jedyny szpital na przestrzeni 500 km, transport pacjentów odbywa się wyłącznie drogą lotniczą. "Bush pilots" latają w nieprawdopodobych warunkach, podczas burz śnieżnych i czasem giną.

Statystyki mówią, że ciąże mnogie stanowią średnio mniej niż 1 proc. urodzeń, trojaczki zdarzają się raz na 512 tys. porodów, a pięcioraczki - raz na 40-50 mln. Nie bez znaczenia są czynniki genetyczne i środowiskowe, wiek matki i stosowanie preparatów stymulujących jajeczkowanie.
- Urodziłem wiele dwojaczków i tylko jedne trojaczki – wyjawia doktor Sylwestrowicz. – Ten poród dobrze zapamiętałem, bo matka, profesor na jednym z kanadyjskich uniwersytetów, jest Polką, a dziecko zostało poczęte dzięki in vitro fertilization.
Pierwsi jednak byli Rychertowie z Gdańska. Od nich to rodzenie się zaczęło.

Nikt nie przewidział

W sobotę, 12 maja 1971 r., rozbił się samolot wojskowy. Dowódca jednostki lotniczej w Pruszczu Gdańskim czekał na raporty i pierwsze wyniki śledztwa. Zadzwonił telefon.
- Sierżantowi Bronisławowi Rychertowi urodziły się pięcioraczki! – zameldował dyżurny, nie zważając na powagę chwili.
- Co wy mi dupę zawracacie?! – zdenerwował się pułkownik i rzucił słuchawką.

Przez myśl mu nie przeszło, że od tej pory nie katastrofa, ale nietypowe narodziny staną się tematem nr 1, wzbudzając zainteresowanie całego świata. I że to w tej sprawie skontaktuje się z jednostką gen. broni Wojciech Jaruzelski, ówczesny minister obrony narodowej. Ba! Że minister zostanie niebawem honorowym opiekunem jednego z pięcioraczków.

W Instytucie Położnictwa i Chorób Kobiecych Akademii Medycznej w Gdańsku szaleństwo rozpętało się już wcześniej, choć początkowo nic sensacji nie zapowiadało. Leokadia Rychter, 32-letnia mieszkanka Pruszcza, pracownica baru „Zacisze”, przebywała w szpitalu od kilku tygodni, na oddziale patologii ciąży, z powodu bardzo dużego obwodu brzucha, z rozpoznaniem „wielowodzie”.

Bóle porodowe pojawiły się przed południem, wszystko rozegrało się błyskawicznie. O godz. 10.50 pojawił się pierwszy syn, po dziesięciu minutach – drugi, po kwadransie – trzeci, pięć minut później – pierwsza córka.
- Największe emocje nastąpiły, gdy po czwartym dziecku wyszło łożysko z jedną pępowiną wracającą do macicy – relacjonuje dr Wojciech Sylwestrowicz, który tego akurat dnia miał dyżur w szpitalu. – Stało się oczywiste, że w środku jest jeszcze jedno dziecko. Wyciągnęliśmy je za nóżkę. Było tak skrwawione i zanemizowane, że wymagało natychmiastowej transfuzji krwi. Krew przetoczyliśmy prosto z żyły pracownicy szpitala. Gdzieś przeczytałem, że to była pielęgniarka Teresa Janiak, ale mnie chodzi po głowie, że pierwszym krwiodawcą została pediatra dr Ala Krywko. Czy to jej krew płynie w żyłach Ewy Rychterówny, nie dowiemy się, bo dr Krywko już nie żyje.

Sylwestrowicz pamięta, że oprócz niego i dr Krywko, na dyżurze był wtedy jeszcze młody lekarz Jerzy Rudziński, a poród zaczęła początkowo odbierać położna Agnieszka Abramowska.
- Nikt w klinice nie przypuszczał, że urodzą się pięcioraczki – opowiada. – Badań ultrasonograficznych wtedy nie było. Gdyby ktoś taki rozwój wypadków przewidział, to pewnie poród odbierałby ktoś wyżej postawiony w hierarchii szpitala. Nasz szef prof. Stefan Metler przebywał jednak na wczasach w Ciechocinku, inni zwierzchnicy dowiedzieli się o zdarzeniu następnego dnia. I potem to już oni udzielali wszem i wobec informacji.

Pierwszy dziennikarz, z Expressu Wieczornego, pojawił się w szpitalu już pierwszego dnia. Zdaniem Sylwestrowicza, jako jeden z nielicznych, opisał wszystko bez nadbudowy. Jego artykuł sprawił, że z zagranicy przyjechały inkubatory. W sprawie cieplarek dla pięcioraczków interweniował ponoć sam premier Piotr Jaroszewicz.
- U nas były tylko cztery, w dodatku początkowo zajęte – przypomina Sylwestrowicz.

Przypomina też sympozjum na temat ciąży mnogiej, które – z okazji pięcioraczków – zorganizowano w Pałacu Kultury, w oddziale Polskiej Akademii Nauk.
- Zagraniczni goście pytali nas o Clomid, GnRH, FSH i inne leki, które predysponują do ciąży mnogiej, a nasi szefowie, którzy występowali w roli moderatorów nie bardzo wiedzieli, co to jest. W Polsce takich rzeczy nie mieliśmy, a czytanie zachodniej literatury medycznej też nie było wówczas dobrze widziane. Dzięki tym lekom rodziło się potem na świecie więcej pięcioraczków, ale nie wszystkie przeżywały. Tamte porody kończyły się zresztą cesarskim cięciem. Ten nasz, pochwowowy, to nie wiem, czy to powód do dumy, czy szczęście w naszej niewiedzy...

Pod obstrzałem

A w życiu Rychertów zakotłowało się. Adam, Piotr, Roman, Agnieszka i Ewa musiały przywyknąć do błysku fleszy i ciągłych wizyt. Do życia pod obstrzałem. Tłumy dziennikarzy, urzędników, partyjnych hierarchów. Pielęgniarki i lekarze do pomocy. Naręcza kwiatów, tony listów. Honorowi chrzestni o znanych, przynajmniej wtedy, nazwiskach. Wielkie słowa. O chlubie Gdańska i chlubie Polski Ludowej. Prezenty, skrupulatnie wyliczane we wszystkich gazetach: od wózków i kołysek, przez buciki i mebelki, po polisy ubezpieczeniowe, książeczki mieszkaniowe i pianino. Plotki, mity, nieporozumienia.

„To wszystko było na pokaz” – dowodzili po latach Rychertowie. Denerwowali się, gdy słyszeli, jak to im się poszczęściło. Gdy czytali o tym darowanym bogactwie, mieszkaniu po sekretarzu wojewódzkim PZPR Stanisławie Kociołku i zbudowanej w sąsiedztwie willi. Tłumaczyli, że na dom wzięli kredyt w banku, a książeczki mieszkaniowe nie oznaczały mieszkań. Gdy dzieci dorosły i postanowiły się usamodzielnić, przekonały się o tym dosyć boleśnie. Najpierw pełny wkład, potem własne lokum – sprowadzano je na ziemię.
Z dziennikarzami już nie chcieli rozmawiać.

Po raz pierwszy zezłościli się w 1974 roku, gdy Dziennik Związkowy w Chicago (a po nim Wieczór Wybrzeża) doniósł: Dramat rodziny w Gdańsku. Leokadia Rychert odeszła od męża i dzieci. Bo to było tak: Ona wyjechała do rodziny pod Tarnowem. A mąż, gdy zapukali jacyś młodzi dziennikarze chlapnął, że nie będzie z nimi rozmawiał, bo został sam. Zrobiła się sensacja na miarę światową.

Prawdziwy dramat przeżyli w roku 1986, gdy w wypadku zginął ich starszy syn Janusz. Szczególnie przeżył tę śmierć Bronisław Rychert, zachorował.
- Co słychać u gdańskich pięcioraczków? – dopytuje się dr Sylwestrowicz. – To niemal moje dzieci, pomogłem im przyjść na świat. Dwa lata później wyjechałem z Polski, nie śledziłem ich losów.

Rychertowie nadal unikają dziennikarzy. Trzy lata temu zrobili wyjątek dla telewizji. Powstał film „Pokazowe dzieci PRL – gdańskie pięcioraczki”. Wywołał sporo zamieszania. Zwłaszcza, gdy wyznali, że dopiero po roku 1989, w wolnej Polsce, zaczęli żyć po swojemu. Bo przedtem to był straszny czas. Więc już żadnych wywiadów. Już dość.

Pięcioraczki skończyły właśnie 37 lat. Mają swoje rodziny. Pracę. Swoje życie. Nazwisko dr. Sylwestrowicza nie otwiera zamkniętych drzwi. Maile pozostają bez odpowiedzi.

Cukier puder dla niedźwiedzia

Sylwestrowicza „od zawsze” ciągnął wielki świat. Ale miał pecha, bo szwagier wybrał wolność na Zachodzie, a to oznaczało wilczy bilet dla całej rodziny.
- Wszelkie próby wyjazdu za granicę kończyły się odmową wydania paszportu z „ważnych względów państwowych” – wspomina. – Nigdy ani przedtem, ani potem nie czułem się tak ważny. No bo skoro mój wyjazd mógł wpłynąć na losy państwa…

W roku 1973 wyjechał na kontrakt do północnej Nigerii, ściągnął żonę i córkę. Smakował Afrykę, oglądał wielkie baobaby i leczył czarnoskóre pacjentki.
- Podczas pracy w Ahmadu Bello University w Zaria widziałem powikłania ginekologiczne i położnicze w skrajnych sytuacjach - opowiada. - Kobiety w stanie rzucawki i kobiety rodzące po kilka dni, bo dziecko było ułożone nieprawidłowo i już dawno nie żyło. Kobiety z malarią, w skrajnej anemii i kobiety z olbrzymimi guzami. Największy, jaki operowałem, miał ponad 20 kg. Potem, gdy przyjechałem do Kanady, doświadczenia nigeryjskie dały mi unikalną perspektywę. Bo w Kanadzie wszelkie problemy medyczne próbuje się uchwycić w zalążku i dlatego studenci i młodzi lekarze z tzw. krajów rozwiniętych chętnie załatwiają sobie praktykę w Inuvik czy Yellowknife, by uczyć się, co robić w sytuacjach krytycznych.

Zanim trafił do Victorii i Inuvik, pracował 26 lat w Memorial University of Manitoba w Winipeg i miał dom letni nad Lake of the Woods w północno-zachodnim Ontario.
- Jezioro z 14 tysiącami wysp, dziewicza przyroda i Kanada żywicą pachnąca, jak u Fiedlera – zachwyca się. – Wokół domu kręciły się czarne niedźwiedzie, ale włamały się do nas tylko dwa razy. Raz, pod naszą nieobecność, któryś wywalił drzwi, zjadł cały cukier puder i położył się na stole. Zaślinił go niemiłosiernie. Drugi, który uporczywie wracał, został w końcu zastrzelony przez Forest Rangers.

W Inuvik

Stolicą North-West Territories jest Yellowknife, miasto liczące ok. dwa tysiące mieszkańców. Pełno w nim młodych mężczyzn pracujących w pobliskich kopalniach złota i diamentów, panienek lekkich obyczajów, barów, nowoczesnych budynków rządowych i banków. Jest też nowoczesny szpital, w którym dr Sylwestrowicz niekiedy bywa.
- Tamtejsze władze doszły do wniosku, że może im się przydać starzejący się ginekolog, który z niejednego pieca chleb jadł – znowu usiłuje kokietować dr Sylwestrowicz.

Yellowknife upodobały sobie młode japońskie pary. Przylatują tu w środku srogiej zimy, by podziwiać zorze polarne. One rzeczywiście wyglądają imponująco, przypominają kolorowe falujące kurtyny.
- Podobno dziecko poczęte pod zorzą bywa bardzo szczęśliwe – wyjaśnia dr Sylwestrowicz. – A w Yellowknife zorze są najpiękniejsze. Widywałem je wiele razy. Widywałem też Święto Dnia Słońca. Szóstego stycznia, gdy kończy się polarna noc i słońce po raz pierwszy ukazuje się na horyzoncie, w śnieżnym krajobrazie Inuvik rzuca nieprawdopodobnie długie cienie na czerwieniejącym niebie.

Na Północ dr Sylwestrowicz leci ponownie 19 czerwca. Ale wtedy będą tam białe noce, a temperatura sięgnie nawet 30 st. C. Kiedy pojawi się w Polsce? Kto wie, może jeszcze w tym roku. Ale gdańskich pięcioraczków nie będzie niepokoić.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto