Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

"Zorza robi coś z głową", czyli jak przeżyć pół roku bez słońca [WYWIAD Z ILONĄ WIŚNIEWSKĄ]

Marcin Śpiewakowski
Wywiad z Iloną Wiśniewską
Wywiad z Iloną Wiśniewską fot. na okładce: Ilona Wiśniewska
Rozmowa z Iloną Wiśniewską, która zamieszkała w Longyearbyen, najbardziej wysuniętym na północ mieście świata, by potem napisać o nim i jego nielicznych mieszkańcach świetnie przyjętą książkę “Białe”.

Wyspa Spitsbergen, na której znajduje się Longyearbyen, to najbardziej wysunięte na północ siedlisko ludzkie na świecie. Przez pół roku panuje tam ciemność, a przez drugie pół nie zachodzi słońce. Nie ma tam ani jednego drzewa, posiadanie kotów jest zabronione, a niedźwiedzi polarnych jest więcej niż ludzi. I właśnie o tym miejscu opowiada książka “Białe”.

Marcin Śpiewakowski: Jak długo jesteś na Spitsbergenie?
Ilona Wiśniewska: Ponad cztery lata, od czerwca 2010 r.

Czułaś wtedy, że to jest Twoje miejsce?
To było miejsce, które ciężko było z czymkolwiek innym porównać, więc wydawało się idealne, żeby przemyśleć parę spraw. Do dzisiaj nie wiem, czy jest moje.

A lubisz je w ogóle?
(śmiech) To zależy kiedy pytasz. Trzy lata temu było tak sobie, bo nie miałam przyjaciół, a chyba najtrudniej jest tutaj być samemu. Wiesz, teraz przy okazji wydania książki dużo opowiadałam o Spitsbergenie ludziom, którzy nic o nim nie wiedzieli. Wyszło na to, że się nawet nim zachwycałam. A jak wróciłam na północ to padał deszcz, było ponuro i ktoś sobie pożyczył mój rower. I siedziałam patrząc przez okno na to ponure miasto, zastanawiając się, co o czym ja w ogóle mówiłam. Więc widzisz, mamy ze Spitsbergenem nieuregulowane stosunki (śmiech).

Pytam, bo wielokrotnie podkreślasz, że tam nie można długo żyć.
Ja nie mogę. Ale są tacy, którzy żyją wiele lat i wygląda na to, że nigdzie się nie wybierają.

Czytaj też: Księgarnia Czarnego w Warszawie. To pierwsza miniksięgarnia tego wydawnictwa w Polsce

Kiedy poczułaś, że jesteś tam u siebie?
Kiedy nauczyłam się mówić po norwesku i zaczęłam rozumieć żarty. To było mniej więcej po roku. Na początku jak idiotka śmiałam się z wszystkiego w obawie przed odrzuceniem ówczesnej jako takiej grupy towarzyskiej. A z tą, którą sobie wypracowałam przez lata, dobrze jest po prostu posiedzieć cicho. Ważny w oswajaniu Spitsbergenu jest też ten moment, kiedy przestaje się tak okropnie marznąć. Zimno jest ekstremalne, więc na początku chce się od niego odgrodzić jak najgrubszą warstwą ubrań. A z czasem to zimno robi się przyjemne.

Kiedy zaczęłaś myśleć, żeby zrobić z tego wszystkiego książkę?
Jakoś po dwóch latach. Kiedy już wiedziałam, jak zagadać do potencjalnych bohaterów.

A co było bezpośrednim impulsem?
W pierwszym roku nie znałam jeszcze nikogo i jeździłam dużo rowerem po okolicy. Kiedyś zobaczyłam jacht z polską flagą. Młody kapitan, podając mi rękę na powitanie, zapytał "chcesz ze mną płynąć, bo nie mam pierwszego oficera?" A ja, oddając mu ten uścisk, powiedziałam "tak". (śmiech) Wiesz, ja nie umiem nawet pływać, a żeglować to już w ogóle. Ale pływałam z nim przez tydzień i to było tak interesujące doświadczenie, że napisałam o tym historię. Historia potem ukazała się w "Polityce". I tak się zaczęło.

Ciąg dalszy rozmowy na drugiej stronie.

Często widzisz nowe twarze?
Latem jest dużo turystów, ale zimą spotykasz ciągle tych samych ludzi. Na Spitsbergenie nie jest łatwo znaleźć pracę, więc ludzie znajdują sobie różne prace dorywcze, na 12 procent tu, na 24 gdzieś indziej. Na przykład w porze lunchu jedna dziewczyna wydaje ci jedzenie w kantynie, później tego samego dnia dostajesz od niej bilet w hali sportowej, a potem jeszcze w nocy spotykasz ją na lotnisku. Gdzie nie pójdziesz, widzisz te same twarze. Jak w polskim filmie. (śmiech)

Co się robi na Spitsbergenie?
To samo, co by się robiło w małym miasteczku w Polsce. Czasem się nic nie dzieje. Chcesz iść do kina, ale są same beznadziejne filmy, bo pan odpowiedzialny za repertuar ma słaby gust. Jedziesz wtedy powiedzmy na wycieczkę, ale wycieczka jest krótka, bo możesz pojechać tylko w lewo albo w prawo. (śmiech) i droga kończy się po kilkunastu kilometrach. A czasem przylatuje Hillary Clinton albo Szczepan Twardoch (śmiech).

Opowiadałaś też, że jak niedźwiedzie podejdą do miasta, to najpierw się im robi zdjęcia, a dopiero potem przegania helikopterem. Bo wreszcie coś się dzieje.
Tak było ostatnio. Misiek podszedł do zabudowań. No i najpierw na Facebooku pojawiały się zdjęcia, jak ten zagląda do okna – wszyscy brawo, brawo, lubią to – a dopiero potem kolejne, na których jest już odganiany. To też atrakcja dla turystów, żeby sobie popatrzyli z bezpiecznej odległości, bo to się jednak nie zdarza często.

A turyści? Wnoszą powiew świeżości czy - jak opowiadasz - chce się ich rozjechać rowerem, bo plączą się pod nogami?
Wiesz, ja też kiedyś byłam turystką. Chodziłam za wolno, rozglądałam się bez sensu, a w Arktyce chodzi się szybko, bo zimno. Turyści nauczyli mnie, że zawsze trzeba pytać, czy można komuś zrobić zdjęcie. Jadę na przykład przez miasto moją hulajnogą na płozach, a oni takiej jeszcze nigdy nie widzieli, więc się chowają – nie za drzewem, bo drzew na Spitsbergenie nie ma, ale za skuterem śnieżnym albo jakimś budynkiem – myślą, że ich nie widzę i robią mi zdjęcie. I mimowolnie czuję się jak dziwo zamorskie, idąc po prostu do pracy.

Piszesz, że noc polarna staje się z czasem czymś naturalnym.
Bo tak właśnie jest. I trzeba się tym cieszyć. Ja na Spitsbergenie oduczyłam się naszej cechy narodowej i przestałam narzekać, na przykład na pogodę. Bo pogoda zawsze jest jakaś, wszystko zależy od nastawienia i ubrania. Pierwsza noc to, wiadomo, szaleństwo. Jest ciemno, księżyc się ciągle kręci nad horyzontem, zorza. Potem są górki i dołki, bo czasami masz tego dosyć, nie ma światła i czujesz się jakby ci ktoś naciągnął kominiarkę na twarz. Ale do każdej kolejnej zimy podchodzisz już na zasadzie "ok, jest zima, no to nie ma słońca". Nieustanna ciemność i wieczna jasność po jakimś czasie przestają stanowić problem.

A co z depresją? Ludzie chodzą przygnębieni, kiedy nie ma słońca przez tak długi czas?
Właśnie wtedy jest najfajniej i najwięcej się dzieje. Wszystkie festiwale są wtedy, kiedy jest ciemno. Ludzie cały czas się aktywizują, wychodzą z domów, knajpy są ciągle pełne. Z przyjaciółkami raz w tygodniu organizujemy wtedy drugie śniadania. Świeczki, dobre jedzenie, w świetle dziennym to by się nie udało.

Zorzę pierwszy raz zobaczyłaś na Spitsbergenie - jakie to doświadczenie?
Ogromne zaskoczenie, bo nie wiedziałam, że zorza się rusza! To się dzieje bardzo szybko, bo ona potrafi pojawić się i od razu zniknąć. Miałyśmy nawet umowę z jedną z bohaterek książki – Marcelą, że która pierwsza zobaczy zorzę, dzwoni od razu do drugiej. I kiedy ta się wreszcie pojawiła, obie stałyśmy z telefonami na dwóch końcach miasta i wymieniałyśmy spostrzeżenia. Zorza robi coś z głową, coś, że chce się naświetlać tym światłem. Zazwyczaj jest zielona, ale czasem powstaje korona, która przechodzi w czerwień. Robi się wtedy taki stożek, jakby wszechświat się zwężał. Można by taką zorzę wyznawać. Niektórzy nawet mówią, że zorza pachnie.

Czy to się może z czasem znudzić?
Pewnie. Więc trzeba wyjechać zanim tak się stanie.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto