Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Dnia 1948.01/18 obudziłem się jako Zielonogórzanin

Szambelan Lubuski
Szambelan Lubuski
wyglądało prawie tak samo
wyglądało prawie tak samo PanPiotrowski
Kiedyś opublikowałem na portalu „mmzielonagora.pl" moje osobiste początki czyli opisałem moje poczęcie w dniu 18 lipca 1937 roku. Miłym Czytelnikom portalu podobało się. Ale chyba nie wszystkim więc na próbę publikuję pierwszy dzień gdym się obudził jako Zielonogórzanin

Od tego jest mama aby budziła swoje dzieci. W niedzielę nie ma obowiązków szkolnych więc nawet mama może pospać dłużej na ile jej pozwala mały Wiesiek, niemowlak mający już prawie 10 miesięcy. Ledwie trochę postęka już buzię mu zatykają cycusiem, w którym ciepłe i smakowite mleczko jest tylko dla niego.Taki to ma dobrze. My, dzieciaki chodzące jak chcemy się napić to musimy iść do kuchni gdzie zawsze jest dzbanek z kawą.
Właśnie czteroletnia Bolka zwiedza mieszkanie. Była w kuchni i wraca niosąc pół kubka kawy dla Stasia. Stawia na jego nocnym stoliku i szybko wchodzi pod swoją pierzynę. Biały piec kaflowy ostygł i młodzi czekają abym się obudził bo w niedziele (jak mówi tata) palenie w piecu jest obywatelskim obowiązkiem najstarszego syna, oczywiście dla dobra narodu czyli rodziny Piotrowskich.
Tymczasem udaję, że śpię. Bolka na chwilę podeszła do okna i cichym głosem opowiada Stasiowi, że za tym niskim domem widać wieżę kościoła.- Będziemy mieli bliżej niż w Gorzowie - wyraziła opinię i znowu schowała się pod pierzynę.
Ale co to? Słychać przesuwanie garnków na kuchennym piecu. To chyba mama próbuje rozpalić ogień w westfalce. Jak od drewienek zajmie się węgiel, przyjdzie kolej na mnie. Przeniosę 3 żary węgla do pieca w naszym pokoju, obłożę jeszcze drewienkami i zrobię taką ładną kupkę z węgla.
Z kuchni rozlega się poranny okrzyk, niby zdanie oznajmujące ale przecież to wołacz wypowiadany jak rozkaz:- Ciepła woda do mycia już stygnie!- zawołała mama. Dziwne, że dzisiaj jako pierwsza do miednicy poleciała Bolka. Najpierw z lubością potrzymała zziębnięte dłonie w ciepłej wodzie, a potem wzięła szwamkę i umyła sobie buzię. Nie mydliła się bo przecież wczoraj wieczorem umyła ręce, buzię i nawet nogi i szyję więc przez noc nie miała okazji się pobrudzić. Stasiu też najpierw ogrzał ręce, a potem umoczonym jednym palcem przetarł oczy. Mama nie zauważyła, a Bolka nie zdążyła naskarżyć. Ręcznik nie wisiał bo jeszcze tata nie przybił haków więc ręcznik leżał na oparciu krzesła.Ja nie musiałem myć rąk bo przecież czekała mnie brudna robota.
Najpierw przykucnąłem przed piecem, otwarłem drzwiczki i wąską szufelką nabierałem popiół, który powoli wsypywałem do wiadra. Powoli, aby popiół nie wzbił się w powietrze i nie zapaskudził pokoju.
Na pustym ruszcie położyłem kilka małych kawałków węgla.Teraz następowała operacja przeniesienia żaru. Mama wąską szufelką wybierała z kuchennego paleniska 3 zgrabne kawałki rozpalonego węgla. Trzymając pod spodem szufelkę śmieciową jako zabezpieczenie przed upadkiem rozpalonego odprysku węgla przeniosłem ostrożnie żar do paleniska pokojowego pieca kaflowego.Włożyłem szufelkę z żarem do środka i zsypałem na ułożoną warstwę węgla. Teraz na żar położyłem 4 kawałki drewna, a na nich, przy pomocy specjalnych szczypiec ułożyłem piramidkę ze średnich kawałków węgla. I zamknąłem drzwiczki. Teraz miałem pięć minut wolnego.
Sam już się znałem, ale tym razem mama przyszła sprawdzić jak się pali. Wszak to nowy dla nas piec. Mieszkanie wyższe to i piec większy. Mama uznała, że cała porcja węgla się pali więc trzeba dołożyć drugą warstwę.Piec już się rozgrzewał i dzieciaki ogrzewały dłonie przytulając się do pieca.Ten biały w dziecięcym pokoju był wysoki, a tuż pod sufitem ma takie zdobienie jakby pęk kwiatów. Białe gładkie kable ułatwiają utrzymanie w czystości po obłapywaniu pieca dziecięcymi paluchami.
W międzyczasie węgiel dosypany do kuchennej westfalki rozżarzył się i bez szkody dla gotowania można było znowu pobrać zapas żaru. Trzeba było rozpalić w pokoju rodziców. Wprawdzie mama nie lubiła nadmiernej ciepłoty, ale dzisiaj były dwa powody aby napalić w wielkim pokoju. Po pierwsze to tata jest na urlopie i będzie z nami spędzał wieczór, a może nawet zaprosi jakiegoś kolegę. Drugi powód to mały Wiesiek, który ubrany w rajtuzy będzie ćwiczył czołganie na dywanie.
Bolka, która zapowiada, że kiedyś będzie nauczycielką teraz uczy Wieśka chodzić. Co ona może wiedzieć o nauczycielstwie jak jeszcze do szkoły nie chodzi?
No więc napaliłem i w tamtym piecu. Piec w dużym pokoju jest ładniejszy. Z zielonych kafli ma taką półkę. Drzwiczki były większe, podłużne, wyżej wbudowane i opał zasypuje się z góry, a nie za poziomie jak w innych piecach.
W międzyczasie mama przygotowała śniadanie dla wszystkich.
Jest jajecznica na cebulce i chleb posmarowany. Do picia jest herbata lipowa, z własnego suszu, jeszcze z Gorzowa.Tata siedzi z nami, więc Bolka - tatusina przylepka - wszystko przy tacie chce zrobić. Przyniosła szklanki (bo w niedziele to pijemy ze szklanek) i usiłuje nawet smarować kolejne sznytki dla taty. Ale innym nie chce smarować. Zresztą każdy z chłopaków dostał po trzy skibki na swój talerz, posmarowane przez mamę. Skibki są równej grubości bo przy takim zbiorowym śniadaniu mama używa poniemieckiej maszynki do krojenia chleba.
W międzyczasie mama zajrzała do obydwu pieców i gdy uznała, że już węgiel się nie dymi, a jest tylko rozżarzony. W tym momencie drzwiczki są zamykane i zakręcane. Zakręcany jest także dolny popielnik aby cug nie przyspieszył spaleniu żaru.
W powietrzu unosi się taki dziwny dym o dziwnym zapachu więc dzieciaki wychodzą z pokoju, a mama na chwilę otwarła okno aby ten dymny zapach wywietrzyć. Po minucie przewietrzony pokój został oddany do użytku, a komu przez chwilę było zimno, może się przytulać do pieca.
Po śniadaniu ubraliśmy się odświętnie. Poszliśmy z tatą do kościoła. Bolka, która już rano, przez nasze okno oglądała wieżę kościelną teraz chciała poprowadzić, „bo ona wie gdzie".Tata pozwolił aby spróbowała. Zaryzykowała, ale przedtem, patrząc przez okno nie zauważyła, że ten niski budynek nie jest narożnikowy na ulicy. A kościół jest za nim. Którędy trzeba obejść aby tam dojść? Tata się trochę pośmiał z przewodniczki turystycznej, ale pozwolił aby Bolka wybrała trasę.
Bolka skręciła w lewo, do narożnika i w prawo. Za dużym, narożnym budynkiem była przerwa przed restauracją i tamtędy inni przechodzą idąc do kościoła.
Kościół jest tylko trochę podobny do gorzowskiej katedry. Jest też nieotynkowany, ze starej cegły. Wieżę ma całkiem inną. Stoi z boku, przylega do zakrystii i wieża jest otynkowana.
Po mszy wyszliśmy z kościoła głównym wejściem i tata poprowadził nas pod ratusz. W Gorzowie ratusza wszak nie było więc ten ładny budynek z długachną wieżą bardzo nam się podobał. Oglądaliśmy wystawy sklepowe, a ja musiałem dzieciakom na głos odczytywać szyldy. Bolka się dziwiła dlaczego koło ratusza tak blisko siebie są dwie apteki. Jej podobała się bardziej ta z lwem stojącym na narożnym filarze.Tata tłumaczył nam, że w każdym niemieckim mieście jest taki obyczaj, że każda apteka jest pod Adlerem czyli pod orłem, a dopiero druga koniecznie jest pod lwem. I tak dowiedzieliśmy się, że apteka naprzeciw głównego wejścia do ratusza jest starsza bo nad dachem ma orła z bardzo dużymi skrzydłami.
Sklepy były w niedzielę pozamykane, ale czynne były restauracje i kawiarnie. Tata pokazał nam jadłodajnię prowadzoną przez jego znajomego z Leszna. Knajpa ładnie się nazywa „Wielkopolanka" i gości głównie poznaniaków. Warszawiacy chodzą do trochę większej „Warszawianki" stojącej tuż przy poczcie, w rogu Placu Lenina.
Wróciliśmy do naszego domu oglądając dokładnie wystawy i szyldy sklepowe na naszej ulicy Stefana Żeromskiego. Jakże dzieciaki się ucieszyły, że w kamienicy przylegającej do naszego domu jest kwiaciarnia, którą prowadzi „chyba nasz wujek: bo nazywa się Piotrowski Tadeusz''. Jutro pójdą sprawdzić czy to prawda.
Dzieciaki z tatą weszli do domu, a ja urwałem się na chwilę bo chciałem zobaczyć te trzy budynki za skrzyżowaniem. Była to Aleja Generalissimusa Stalina. Zaraz za dużym narożnym czteropiętrowym budyniem był teatr. Całkiem inny niż w Gorzowie. Zamiast okrągłych kolumienek ma kwadratowe słupy, a nad głównym wejściem jakaś rzeźba twarzy ludzkich.
Fajniejszy jest budynek naprzeciwko. To kino „Nysa".Poczytałem afisze reklamowe. Okazuje się, że dzisiaj grają film produkcji radzieckiej pod tytułem „Świat się śmieje". Zapytałem czy są bilety. Na szóstą i ósmą wieczorem już były wyprzedane, ale jeszcze były na czwartą po południu.
Czym prędzej pobiegłem do domu i zacząłem namawiać tatę abyśmy poszli na czwartą do kina. Tłumaczyłem, że tata albo jest w s służbie albo śpi po nocce. Dzisiaj jest piękna okazja aby tata ze swym dorastającym synem wybrali się do kina jak przystało na dwu mężczyzn o nazwisku Piotrowski.
Tata spojrzał na mamę. A mama wypaliła:- Z kolegami gadacie tylko o parowozach, albo gracie w karty, w tego głupiego skata. Mógłbyś się wreszcie z synem wybrać tak jak dwa chłopy. Na piwo on jeszcze za młody, ale do kina to możecie iść. W sam raz wrócicie na kolację i opowiecie nam o czym film jest.
Dostałem pieniądze i poleciałem po dwa bilety.
Na obiad była zupa pomidorowa z makaronem, oczywiście własnej roboty. Przecier pomidorowy był ze słoika, zawekowanego w Gorzowie, z naszych ogrodowych pomidorów malinowych.
Z ugotowanych pyrek mama zrobiła szagole bo fajnie pasowały do żeberek w gęstym sosie. Do tego kiszona kapusta, ale zasmażana i przyprawiona.Niedzielny obiad musi być z kompotem. Był kompot renklodowy, też przywieziony z Gorzowa.Wszystkim obiad bardzo smakował, a tata nawet wyciągnął papierosa i zapalił mówiąc stary dowcip, że „mięso wędzone lepiej smakuje".
Ponieważ do seansu było jeszcze półtorej godziny, więc tata poszedł do dużego pokoju trochę się zdrzemnąć. Ja pilnowałem zegarka abyśmy się nie spóźnili do kina.
* * *Tu przerywam bo o czym był ten kultowy radziecki film wie każdy inteligentny konsument kultury.
Gdyby ktoś miał kłopoty z rozpoznaniem niektórych gwarowych określeń to podaję, że>>cycuś to damska, matczyna pierś., >>kawa - oczywiście zbożowa, >>westfalka to piec kuchenny, w którym się pali drewnem i węglem, a nawet brykietami, >>szwamka to prawdziwa gąbka, >>skat to niemiecka gra w karty, popularna na pograniczu, >>Generalissimus Stalin to ten Gruzin, co przy pomocy Armii Czerwonej Niemców nam wypędził i podarował Ziemie Odzyskane, >>szagole to kopytka, a cięte na skos, czyli na szagę.
* * *Rodzinę Piotrowskich (nowych mieszkanców Zielonej Góry) wtedy tworzyli:Jan Piotrowski, lat 38, tata i maszynista kolejowy; Franciszka – ślubna żona jego, a nasza mama, pełniąca zaszczytne obowiązki gospodyni domowej.Liczne, choć konwencjonalne na ówczesne warunki potomstwo to Zdzisław kończący 10 lat, Stasiu 6 latek, córeczka o imieniu (tradycja rodzinna) Bolesława zwana Bolką miała wtedy prawie 4 lata i 10-cio miesięczny osesek jeszcze przy piersi, czyli Wiesław.*  *  *Tekst przygotowywany jako ARTYKUŁ był zastępczo emitowany na blogu gdzie są mikro-recenzje.

od 16 lat
Wideo

Szutroza - Szlakiem Wielkopolskich Łowisk

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Dnia 1948.01/18 obudziłem się jako Zielonogórzanin - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto