Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Karetki pogotowia wezwano zbyt późno

Redakcja
Przebieg zdarzenia i akcji ratowniczej w kopalni zostaną szczegółowo zbadany.
Przebieg zdarzenia i akcji ratowniczej w kopalni zostaną szczegółowo zbadany. Fot. Mikołaj Suchan
Czy poszkodowani w wypadku na kopalni Wujek-Śląsk górnicy zbyt długo czekali na pomoc medyczną? To pytanie pojawiło się w momencie, gdy wyszło na jaw, że między katastrofą, a wezwaniem pogotowia minęło 38 minut! Zdaniem przedstawicieli kopalni nie miało to wpływu na jakość udzielanej górnikom pomocy. - Co mogło zrobić kilku słabo wyposażonych w sprzęt medyczny kopalnianych lekarzy - ripostują ratownicy. - Poszkodowani cierpieli niepotrzebnie - dodają.

Do zapalenia się, względnie wybuchu metanu w ścianie 5 doszło o godzinie 10.15. Pogotowie ratunkowe w Rudzie Śląskiej zostało jednak powiadomione o wypadku dopiero o godzinie 10.53! Pod kopalnię natychmiast skierowanych zostało 18 karetek ze stacji w Rudzie Śląskiej, Bytomiu, Świętochłowicach, Chorzowie, Knurowie, Katowicach, Gliwicach i Pyskowicach. Na miejsce dotarły o godz. 11.02 (kilka minut później wysłano z Gliwic do Kochłowic pierwszy śmigłowiec ratunkowy).

- Pod kopalnią czekało już na nas kilkunastu poszkodowanych górników. Wszyscy żyli. Byli w stanie ciężkim i bardzo ciężkim. Wszyscy jednak żywi dotarli do szpitala - relacjonuje doktor Michał Świerszcz, który koordynował akcję ratunkową.

Jak ustaliliśmy, pierwszych poszkodowanych górników wyprowadzono na powierzchnię około 10.55. Jak tłumaczy Ryszard Fedorowoski, rzecznik Katowickiego Holdingu Węglowego, jako pierwsi wyjechali z dołu najlżej poszkodowani, mogący o własnych siłach wydostać się z zagrożonego rejonu. Od tego momentu do przyjazdu zadysponowanych przez pogotowie karetek minęło zatem siedem minut. Co w tym czasie zrobiono, by pomóc ewakuowanym z dołu górnikom?

- Na wyjeżdżających czekała już jedna karetka i trzech lekarzy - dwójka przyjechała z ruchu Wujek, jeden pełnił dyżur na ruchu Śląsk. Nie było ani minuty, gdy poszkodowani czekali na pomoc lub na transport - zarzeka się Fedorowski. Sęk w tym, iż w rejonie zagrożenia znajdowało się 53 górników. Kopalniane służby medyczne nie miały więc najmniejszej szansy poradzić sobie z opatrzeniem takiej masy ludzi. Nie były ani dość liczne, ani dostatecznie wyposażone. Mimo ich najlepszych chęci ranni górnicy musieli czekać na przyjazd karetek. I dodatkowo cierpieć.

- Jeśli ktoś chciałby wiedzieć jak wygląda w piekle, to powinien tam być. Ludzie wyli z bólu, zwisały z nich płaty spalonej skóry - opowiada to co ujrzał w kopalni Michał Świerszcz.

Dlaczego od razu po otrzymaniu sygnału o tym, co się dzieje 1050 metrów pod ziemią kopalniany dyspozytor nie wezwał wsparcia z pogotowia ratunkowego, lecz zwlekał z tym blisko 40 minut?

- W chwili wypadku nie znaliśmy jego skali. Nie wiedzieliśmy, ilu jest poszkodowanych. W tej sytuacji trudno było od razu wzywać pomoc ze wszystkich stron - argumentuje Ryszard Fedorowski.

Pytania budzi też czas, w jakim do akcji ruszyli ratownicy z Okręgowej Stacji Ratownictwa Górniczego. Jak przyznają przedstawiciele Holdingu zastępy te rozpoczynały działania około godziny 11.43 (jeszcze później w Kochłowicach pojawili się ratownicy z CSRG w Bytomiu).

- Można było wezwać ich wcześniej, ale to nie miało sensu. Nie było bowiem takiej potrzeby. W tym momencie akcję prowadziło już pięć zastępów ratowniczych, w sumie 25 osób - mówi Fedorowski. Przyznaje jednak, iż przez pierwsze pół godziny w działaniach uczestniczyła tylko piątka ratowników, którzy w ramach swych macierzystych oddziałów akurat pracowali w rejonie wypadku i na wieść o zdarzeniu ruszyli z pomocą. Około godziny 10.45 na miejsce dotarły dwa zastępy (10 osób) z kopalnianej stacji ratowniczej.

W zgodnej opinii obserwatorów sama akcja ratunkowa prowadzona była sprawnie i profesjonalnie. Zaskoczenie budzi jednak fakt transportowania jednego z poszkodowanych górników aż do Centrum Leczenia Oparzeń i Chirurgii Rekonstrukcji w Łęcznej w województwie lubelskim.

Ratownicy tłumaczą to tym, iż w trakcie akcji otrzymali informację, że w siemianowickiej "oparzeniówce" nie ma już wolnych miejsc.

- A że mieliśmy do dyspozycji śmigłowiec, więc postanowiliśmy z niego skorzystać. Przelot do Łęcznej na Lubelszczyźnie to kwestia pół godziny - mówią. Przy okazji podkreślają też, iż ofiar wypadku w kopalni Wujek-Śląsk mogło być o wiele więcej. Starczy, że doszłoby do niego... w nocy.

- Wtedy nie można by wykorzystać do transportu rannych śmigłowców Mi2. To stare modele, zupełnie nieprzystosowane do nocnych lotów - mówi jeden z ratowników.

Podczas piątkowej akcji rannych górników woziły cztery śmigłowce Mi2. Skierowano je tu z Gliwic, Kielc, Krakowa, i Wrocławia. Na miejsce wezwano również z Warszawy śmigłowiec Augusta - to jedyny model zdolny do nocnych lotów. Potwierdza to rzeczniczka Lotniczego Pogotowia Ratunkowego, Justyna Wojteczek. Nie kryje również, że stare Mi2 w nocy byłyby kompletnie nieprzydatne.

- One nie mają i mieć nie mogą certyfikatów do nocnych lotów. Brakuje im odpowiedniego oświetlenia. W trakcie modernizacji tego modelu Ministerstwo Zdrowia nie miało pieniędzy na zamówienie montażu nocnego oświetlenia - mówi Wojteczek.

Michał Wroński

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Policja podsumowała majówkę na polskich drogach

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto