Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Koszalin mojej młodości - fragment wspomnień

Witold Danilkiewicz
Witold Danilkiewicz
Dom przy ul. Lechickiej.

Dom na Lechickiej.
Dwupiętrowa poniemiecka willa prawie na końcu ulicy, po prawej stronie tuż przed strzeżonym przejazdem kolejowym Koszalin - Białogard. Przy bramie wjazdowej dwie duże lipy. Przed domem ławeczka, a dookoła zadbany ogródek pełen kwiatów. Jeszcze dziś czuję te wszystkie zapachy. W maju dominowały bzy. Latem róże i maciejka. Późnym latem i jesienią dalie, rudbekie i chryzantemy. Mieszkaliśmy na parterze w dużym, trzypokojowym i, jak na tamte czasy wygodnym, mieszkaniu. Z mieszkania można było wyjść bezpośrednio przez werandę do sadu. Było to bardzo wygodne i korzystaliśmy z tego przez większą część roku. Jedynie zimą drzwi były zamknięte. Od wczesnej wiosny do jesieni, zwłaszcza w słoneczne dni, weranda miała największe powodzenie. To było miejsce wypoczynku, spotkań z przyjaciółmi przy kawie i cieście, które moja mama piekła nieomal w każdą sobotę. Szarlotki, serniki, ciasta drożdżowe i torty kawowe cieszyły się wielkim powodzeniem.
 Z lewej strony patrząc od ulicy były sady należące do lokatorów. Po prawej - duże podwórko sąsiadujące z polem, gdzie uprawiano warzywa, głównie na własne potrzeby. Jeszcze dalej był teren wojskowy ogrodzony wysokim płotem. Wcześniej były tam też działki. Po odebraniu działek, wojsko wybudowało tam niewielkie magazyny chronione przez wartowników cała dobę. Naprzeciwko domu mieściła się Pierwsza Zachodniopomorska Spółdzielnia Mechaników Samochodowych, później przemianowana na Fabrykę Urządzeń Budowlanych, a obecnie Fabryka Maszyn Bumar, granicząca z dużymi terenami Pracowniczych Ogrodów Działkowych.
Dzisiejsza Lechicka w niewielkim stopniu przypomina mi tą zapamiętaną z dzieciństwa. Wtedy to po obu stronach ulicy od skrzyżowania z Łużycką aż do Niekłonic rosły piękne stare klony. Wiosną, kiedy kwitły, słychać było głośno jeden wielki koncert owadów, które uwijały się wokół, zbierając słodki nektar. W maju z kolei dominowały chrabąszcze. Jako dzieci mieliśmy niemałą frajdę zbierając je do pudełek i przyglądając się im dokładnie. Latem klony dając cień chroniły nas przed prażącym słońcem. Jesienią przebarwiały się wszystkimi kolorami jesieni, od odcieni żółci po intensywną czerwień. Stąpając po opadłych liściach szło się jak po miękkim szerokim dywanie. Czasami zbierałem kilka tych najładniej przebarwionych i wkładałem do książek. Zasuszone stanowiły oryginalną zakładkę. Jedynie zimą drzewa wyglądały może smutno, ale za to bardzo dostojnie. W połowie lat 60-tych niestety wycięto jedną stronę aż do przejazdu kolejowego. Na ich miejscu ustawiono słupy oświetleniowe. W następnym roku wycięto drugą stronę. Po co? Nie wiem do dziś. Podobno w przyszłości miano poszerzać ulicę. Mieliśmy więc ulice oświetloną, co na pewno było potrzebne, a zarazem jednak w pewien sposób okaleczoną.
Gdzie dziś znajduje się osiedle domów komunalnych i dalej Osiedle Młodych, aż do przejazdu wąskotorówki były łąki i pola uprawne. Nie ma już tam kilku domków jednorodzinnych, które miasto wykupiło od właścicieli. Był tam też domek, który mój ojciec i jego rodzina po długich staraniach dostali od państwa, jako rekompensatę za mienie pozostawione na Wschodzie. Po lewej stronie, na wysokości skrzyżowania z ulicą Kolejową mieszkał kowal. Był niskiego wzrostu i dość tęgi. Nazwiska nie pamiętam. Z tyłu parterowego domu miał kuźnię. Bywało, że podchodziłem dość blisko, aby przypatrzyć się jak kuł konie. Były jeszcze dwie kuźnie Koszalinie, które zapamiętałem. Jedna na rogu ulic Dzieci Wrzesińskich i Zwycięstwa, następna na ulicy Bieruta (obecnie Połczyńska).
Dość częste przejazdy pociągów wąskotorówki wzbudzały zawsze wielkie emocje u przechodniów i kierowców, zwłaszcza te ciągnione przez małe parowoziki z końca XIX i początków XX wieku. Z podziwem przyglądano się, z jaką siłą i szybkością ciągnęły długie i ciężkie składy towarowe. Było to głównie drewno, cysterny i płody rolne. Samowarek albo ciuchcia, jak ją potocznie wtedy nazywano, cieszyła się wielką sympatią nie tylko mieszkańców ulicy Lechickiej. Żal bardzo, że po jej likwidacji większość zabytkowego przecież taboru zezłomowano lub wywieziono. Moja wielka fascynacja kolejką trwa do dziś, ale o tym napiszę później.
Za przejazdem wąskotorówki, idąc w kierunku FUB-u, czyli obecnego Bumaru, po lewej stronie znajdowała się jednostka wojskowa ogrodzona dość wysokim murem. W domu zaraz za bramą na parterze była wartownia, a u góry mieszkania podoficerów zawodowych. Całkiem z tyłu i prawie niewidoczne z ulicy były duże magazyny wojskowe. Naprzeciwko jednostki była bocznica kolejowa, należąca również do wojska. Dowożono tu cysternami kolejowymi paliwo, które częściowo magazynowano. Zaraz za jednostką wojskową był olbrzymi elewator zbożowy z doprowadzoną bocznicą kolejową. Dziś niestety niszczeje, nikomu nie potrzebny. Niedługo nie zostanie po nim ani śladu. Kiedyś po zbiorach ustawiały się do niego długie kolejki, które stały czasami nawet przez całą noc, czekając na rozładunek. Z daleka słychać było prace wentylatorów, a w powietrzu unosił się miły zapach,
podobny do zapachu świeżo upieczonego chleba.
Samochodów i motocykli było mało, więc i ruch na ulicy był niewielki. Ożywiała się jedynie wcześnie rano, kiedy rozpoczynano pracę w Spółdzielni Mechaników Samochodowych oraz kiedy ją kończono o godz 15. Tłumy pracowników szły śpiesznym krokiem w kierunku centrum miasta. Sytuacja poprawiła się, kiedy to w początkach lat 60-tych doprowadzono linię autobusową nr 8 komunikacji miejskiej. Autobus kursował od Spółdzielni Mechaników (FUB), przez centrum miasta, aż na Górę Chełmską. Dopiero później końcowym przystankiem był szpital miejski. Od wiosny do późnej jesieni spotkać można było także wielu działkowiczów jadących rowerami lub najczęściej idących pieszo do swoich wypielęgnowanych ogródków. Często nieśli ze sobą różne narzędzia, bądź też kosze i wiadra na plony. W drodze powrotnej dumnie nieśli bukiety kwiatów, ciężkie kosze i wiadra wypełnione dorodnymi owocami i warzywami. Czasami wszystko to transportowali starymi wysłużonymi wózkami dziecięcymi bądź drewnianym wózkiem ciągnionym za dyszel. To był bardzo swojski widok. W tamtym czasach ludzie byli bardzo otwarci i chętnie ze sobą rozmawiali, nawet, jeżeli nie znali się wcześniej. Nawiązywane łatwo kontakty czasami przeradzały się w dłuższe znajomości, czy nawet przyjaźnie.

W dni targowe z kierunku Niekłonic jechały furmanki, które wiozły kartofle, zboże, świnie, prosiaki i owce na koszaliński rynek. Niekiedy za wozem podążały uwiązane na postronku krowy i cielaki. Kobiety najczęściej prowadziły rowery objuczone wiadrami ze śmietaną, torbami pełnymi swojskiego masła, twarogu, jaj i żywy drób. Wracały późnym popołudniem nie mniej obładowane towarami zakupionymi w mieście.
Na Lechickiej mieszkało się przyjemnie i spokojnie. Jedynym mankamentem były sklepy, a raczej ich brak. Najbliższe znajdowały się dopiero na skrzyżowaniu z ulicą Lutyków. Były tam dwa sklepy spożywcze, MHD i obok sklep prowadzony przez PSS „Społem”. Tak więc, aby dokonać podstawowych zakupów, trzeba było trzeba przejść pieszo ok. dwóch kilometrów.
Ulica Lechicka kojarzyła się koszalinianom głównie z działkami, ciuchcią i Spółdzielnią Mechaników Samochodowych, czyli FUB-em. Sąsiedztwo domu, w którym mieszkaliśmy z tym zakładem na szczęście nie było czymś uciążliwym. Wręcz odwrotnie, w pewnym stopniu było to nawet korzystne. Najbliższy telefon, z którego w nagłym przypadku można było skorzystać był właśnie tam. Podobnie było z pomocą lekarską, bo mieściła się tam zakładowa przychodnia lekarska. Spółdzielnia Mechaników istniała od końca 1945 roku i składała się wielu warsztatów m.in. na ulicy Kaszubskiej, a swoją główną siedzibę miała właśnie tutaj. Początkowo mechanicy zajmowali się naprawami poniemieckich samochodów ciężarowych. Pamiętam doskonale, kiedy to w końcu lat 50-tych i początkach 60-tych budowano tutaj na podwoziach „Stara” a później „Skody” autobusy „Bałtyk”. Zakład miał znaczenie strategiczne, bo poza autobusami produkowano tu głównie dla wojska nadwozia cystern, betoniarek i podnośników montażowych.
Lechicka kojarzy mi się jeszcze z czymś bardzo niezwykłym. To tabory wędrujących cyganów. Jako dziecko byłem przed nimi ostrzegany, że kradną, ba straszony, że porywają dzieci. Chyba się ich nawet trochę bałem, ale niewiele sobie z tego robiłem. Dziecięca ciekawość brała górę. Nigdy nie zapomnę tych bajecznie kolorowych wozów, które wolno, wręcz majestatycznie ciągnione przez zaprzęgi konne, jechały w kierunku Niekłonic. Niektóre wozy miały duże, prawie panoramiczne okna, przez które dostrzec można było ładnie urządzone wnętrza i ich mieszkańców. Śniada karnacja skóry, ciemne oczy, kruczo ciemne włosy i charakterystyczne długie kolorowe sukienki Cyganek. Folkloru dodawał ich niezrozumiały dla nas język, którym posługiwali się między sobą. Nikt nie wiedział, dokąd jadą i gdzie się zatrzymają na dłużej. To był całkiem inny, pełen tajemnic świat.      

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak postępować, aby chronić się przed bólami pleców

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto