Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mafia narodziła się przed laty w Trójmieście. Jak "Jano" z "Klapą" kumplami zostali

Filip Orlewicz
Kilku członków tzw. grupy kajdankowców, o której pisaliśmy w poprzednim odcinku naszego cyklu, nadal zasiada na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Gdańsku i czeka na finał procesu, choć od przestępstw, o które są ...

Kilku członków tzw. grupy kajdankowców, o której pisaliśmy w poprzednim odcinku naszego cyklu, nadal zasiada na ławie oskarżonych Sądu Okręgowego w Gdańsku i czeka na finał procesu, choć od przestępstw, o które są oskarżani, minęły już lata.

Kilku odsiaduje już prawomocne wyroki.
Gdynianin Jan Sz. ps. Jano w jednym z procesów skazany już został na 14 lat pozbawienia wolności, zamienionych potem przez Sąd Apelacyjny na lat siedem. Jednak, zanim w marcu 2000 r., trafił za kratki, debiutantem nie był. Akt oskarżenia zarzucał mu, że przez ponad pół roku - od stycznia do sierpnia 1997 roku - przewodził własnemu gangowi. W dowodzeniu miał mu pomagać Thomas K. ps. Klapa, który też nowicjuszem w działaniach przestępczych nie był. Sądowi nie udało się udowodnić Janowi Sz. kierowania gangiem, dlatego obniżył mu wyrok. Jednak udowodnił mu cały wachlarz innych przestępstw.

* * *
Początki kariery obu panów były bliźniaczo podobne. W czasie, gdy "Jano" miał działać w gangu kajdankowców, zajmującym się głównie napadami, "Klapa" miał, zdaniem śledczych, być jedną z bardziej znanych postaci grupy zwanej "parszywą dwunastką", która trudniła się głównie wymuszaniem haraczy.
Losy obu mężczyzn splotły się wiosną 1997 roku, kiedy to, zdaniem gdyńskiej policji, "Klapa" dołączyć miał do 11-osobowego gangu "Jano". Obaj panowie mieli tam na swoich usługach "żołnierzy" gotowych spełnić każdy rozkaz. Wszystkich, poza chęcią łatwego zarobku, łączyło to, że ukończyli edukację na szkole podstawowej i wychowali się w jednej gdyńskiej dzielnicy - niecieszącej się najlepszą wówczas sławą - Chyloni.

* * *
Był 30 sierpnia 1997 r., gdy na ulicy Lubawskiej w Gdyni Chyloni rozległo się siedem strzałów. Przerażeni mieszkańcy rzucili się do okien. Zobaczyli jadące wężykiem auto z pogruchotaną kulami przednią szybą. Potem usłyszeli huk uderzającego w latarnię samochodu.
Ratownicy pogotowia wyciągnęli ze środka dwóch ciężko rannych mężczyzn. Obaj wylizali się z ran, ale z policją współpracować nie chcieli.
Nie mieli ochoty powiedzieć nawet, kto i dlaczego pragnął pozbawić ich życia. Jednak stróże prawa po nitce do kłębka doszli, iż na ul. Lubawskiej strzelali Marcin Ł. ps. Łasta i Rafał O. ps. Gruby, członkowie grupy, która od pewnego czasu spędzała sen z powiek chylońskim policjantom z powodu wyłudzania haraczy na terenie Gdyni i okolic.
Rozkaz zastrzelenia dwóch mężczyzn mieli, zdaniem śledczych, wydać "Jano" i "Klapa". To wystarczyło, by wsadzić kilku panów za kratki.

* * *
W listopadzie 1998 r. prokuratura postawiła zarzuty kilku gangsterom. Winą obarczył ich jeden człowiek - niejaki Tomasz Z., któremu proponowano, by został "żołnierzem" gangu, a gdy odmówił, został pobity w mieszkaniu "Jano". To on stwierdził m.in., że mężczyźni są członkami grupy przestępczej, która zajmowała się włamaniami, kradzieżami, rozbojami, wymuszeniami i rozprowadzaniem kradzionych samochodów. Jego zeznania uznano za wiarygodne. Wyszło też na jaw, że pobicie Tomasza Z. to tylko niewielki fragment przestępstw, jakich miała dopuścić się grupa "Jano". Znalazł się inny poszkodowany, który twierdził, że tak długo był bity w lesie kijem baseballowym, dopóki nie wskazał, gdzie trzyma pieniądze.
Zdaniem prokuratury, przestępcy kilkakrotnie nachodzili też różne dyskoteki, m.in. w Szemudzie i Zbychowie, w których zastraszali klientów i obsługę. Gdy udało im się wywołać zamieszanie, "Jano" miał wchodzić na zaplecze, by rozmówić się z właścicielem. Proponował tzw. ochronę w zamian za gotówkę. Opornym demolowano lokale i grożono śmiercią.

* * *
Dopiero w marcu 2001 roku organom ścigania udało się wszystkie fakty pozbierać do kupy. Wtedy prokuratura oskarżyła 10 mężczyzn z grupy "Jano" o wymuszenia haraczy, nielegalne posiadanie broni, pobicia i usiłowanie podwójnego morderstwa. Najpoważniejszy zarzut - kierowanie grupą o charakterze zbrojnym - przedstawiono "Jano". Proces trwał dwa lata i wydawało się, że trwał będzie w nieskończoność, bo niektórzy ze świadków wycofywali zeznania, potem znów je składali. W sumie odbyło się 50 rozpraw, żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy.
- Jeśli byłbym takim bandziorem, za jakiego uważa mnie policja i prokuratura, to nie mieszkałbym na 26 metrach kwadratowych z żoną i trójką dzieci - bronił się "Jano" podczas rozprawy. Natomiast oskarżony o pobicie "Łasta" upierał się dla odmiany, że nie mógł nikogo pobić, bo fakt miał miejsce dokładnie wtedy, gdy on grał w meczu rugby Arka Gdynia - Lotnik Pruszcz.
Na nic zdały się jednak tłumaczenia oskarżonych i żądania adwokatów, by sąd uniewinnił ich klientów. "Jano" został skazany na 14 lat więzienia, "Gruby" na 12, a "Łasta" na 11 lat pozbawienia wolności. Pozostałych siedmiu członków grupy skazano na kary od 2 do 5,5 lat. Wymiarowi sprawiedliwości wymknął się "Klapa", który widząc, co się święci, zwiał do Niemiec, a że miał podwójne obywatelstwo nikt go póki co wydać naszemu krajowi nie chciał. Do Polski deportowano go kilka lat później.
Jak donosiły media, "Jano" w lutym 2002 r. próbował powiesić się w swojej celi w gdańskim areszcie przy ul. Kurkowej. W październiku tego samego roku Sąd Apelacyjny w Gdańsku zmniejszył mu wyrok z 14 do 7 lat więzienia, ponieważ nie dopatrzył się, by dowodził - za co pierwotnie go skazano - grupą o charakterze zbrojnym.

* * *
Haracze, które tak skwapliwie miał ściągać z osób prowadzących lokale gastronomiczne gang "Jano", w latach 90. stanowiły podstawowe źródło dochodów licznych grup przestępczych w Polsce. Choć na Sycylii zjawisko znane było już w XIX wieku, w Polsce zagościło wraz z napływem tzw. bazarowej turystyki ze Wschodu. Polski rynek pod koniec lat 80. i na początku 90. zalewała coraz większa fala tandetnych towarów radzieckich. Handlarze przybywali do nas autokarami pod wodzą tzw. kierowników, którzy pobierali od każdego "turysty" określoną kwotę za możliwość rozłożenia towaru na łóżkach polowych. Ogromne dochody czerpane z dzikiego handlu nie mogły ujść uwadze radzieckich gangsterów. To oni, pod pozorem odwiedzenia rodzin w Polsce, przyjeżdżali na większe targowiska, żądając od pobratymców opłaty za ochronę. Podatek pobierano w autokarach lub przed kantorami. Odmowa zapłacenia kończyła się różnie - od obicia twarzy przez zdemolowanie kramiku, po wyrok śmierci. Większość potulnie płaciła, bo zyski z kilkudniowego handlu równały się rocznym zarobkom w ZSRR. Metody Rosjan dość szybko podłapali rodzimi gangsterzy. Na początku stosowano te metody wyłącznie w stosunku do ludzi z półświatka, którzy zajmowali się przemytem spirytusu i papierosów. Potem zjawisko okazało się na tyle opłacalne, że rozszerzyło się na inne sfery.
Wszystko zaczęło się od pięciu restauratorów z warszawskiego Żoliborza, którym w lutym 1994 r. proponowano tzw. ochronę za 200-600 dolarów miesięcznie. W marcu tego samego roku wybuchła pierwsza większa afera związana z pobieraniem haraczy. Mieszkańcy Otwocka postanowili sami przeciwstawić się harczownikom, którzy kradli samochody, a następnie proponowali ich wykup właścicielom. Zatrzymano osiem osób.

****
Wymuszanie haraczy stawało się coraz większym problemem - warszawscy restauratorzy na Starym Mieście z czasem płacili od 500 do nawet 3 tys. dolarów miesięcznie. Ze stolicy zjawisko rozprzestrzeniło się na całą Polskę. Nie ominęło też Trójmiasta.
22 lipca 1994 roku rozpoczęło się u nas śledztwo w sprawie proponowania tzw. "ochrony" lokalom w Sopocie i Gdańsku. Do końca roku policjanci zatrzymali m.in. Roberta R., Sławomira Ch. "Siwego", Mariusza B. "Kotka" Zbigniewa P. "Cygana" Krzysztofa P. "Paszę", Waldemara M. "Terminatora". Grupę ochrzczono mianem "parszywej dwunastki".
W sierpniu 1994 r., ówczesny minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski, podczas wizyty w Gdańsku, przyznał, że problem haraczy na Wybrzeżu istnieje od roku, ale dotąd nie mówiło się o nim głośno, więc haraczownicy stali się bezkarni.
- Klasyczne haracze ściągane były do pewnego momentu tylko z targowisk i eks-kluzywnych restauracji. Coraz częściej jednak na opłacanie się gangom narażeni są bogaci biznesmeni - alarmował w grudniu 1994 roku Adam Rapacki, wówczas zastępca dyrektora Biura Przestępczości Zorganizowanej Komendy Głównej Policji w Warszawie. - Kiedyś wybierano osoby, które miały związek ze światem przestępczym i zarobiły pieniądze w sposób nieuczciwy lub na granicy prawa. Coraz częściej zdarzają się przypadki "bandyckiej lichwy" - ściągania długów z astronomicznymi odsetkami. Często towarzyszą im porwania, znęcanie się nad dłużnikiem albo kimś z rodziny. Ściąganie haraczy to domena "żołnierzy" zorganizowanych grup przestępczych. Na pomysł życia z haraczy coraz częściej wpadają zwykłe bandyckie grupy, które dotąd zajmowały się rozbojami.
Tak właśnie było z agresywnym gangiem, który nazwano "parszywą dwunastką". O tej grupie i o okrutnych działaniach gangu "Klapy" i zaprzyjaźnionego z nim Andrzeja K. ps. "Żołnierz" napiszemy w kolejnym odcinku cyklu.

od 7 lat
Wideo

Precz z Zielonym Ładem! - protest rolników w Warszawie

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto