Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Moja wielka wyprawa cz.2

scrappy coco
scrappy coco
Pierwszy Starożytny stadion
Pierwszy Starożytny stadion scrappy coco
Grecja - Macedonia - Serbia - Węgry - Słowacja - Polska.

A więc dojechaliśmy. Pozostało tylko znaleźć adres, pod którym mieliśmy zamieszkać i tu się zaczęło. Jak do cholery znaleźć tą ulicę jak wszystkie wyglądają tak samo, budynki praktycznie niczym się od siebie nie różnią, wszystkie białe i takiego samego kształtu? Na szczęście jest kilka budowli, dzięki którym mogliśmy określić swoja pozycję. Po długim krążeniu przez miasto i kilku telefonach w końcu trafiliśmy pod kościół gdzie czekała na nas Mama kolegi z którym podróżowałem. Jeszcze tylko dwie uliczki i jesteśmy - W KOŃCU!!!
Teraz czas na parę godzin snu. Trzeba naładować baterie przed intensywnym zwiedzaniem no i trzeba się doprowadzić do jakiegoś porządku po takiej podróży. Wieczorem czas na pierwsze greckie przysmaki, czyli na początek owoce w każdej postaci, a następnie w miasto i poszukiwania jakiejś dobrej tawerny. Na szczęście Mama kolegi mieszka tu od kilkunastu lat, wiec zna wszystkie zakamarki tego miasta. Udaliśmy się do jednej z niezliczonej ilości tawern. Zasiedliśmy przy stole i bez wahania zamówiliśmy suflaki - Gyros czyli po grecku giro, a w Polsce nie słusznie zwany kebabem.
Tu kolejne zaskoczenie. Choć słyszałem o takiej tradycji w Grecji, a mianowicie to, że każdy kto wstąpi do jakiegokolwiek baru od razu dostaje szklankę wody do picia i kawałek pieczywa (oczywiście nieodpłatnie), dobry to zwyczaj bo zanim dostaniesz jedzenie możesz ugasić pragnienie po długim spacerze, aż chciało by się żeby tak w Polsce traktowano klienta. Choć to raczej nie realne, żeby u nas za darmo coś dostać. Przybyły nasze suflaki i tu brak mi słów… przepyszna masacra...! Jeszcze tylko łyk Amstela (piwo holenderskie ) i totalny luz.
Następnego dnia rano obowiązkowe zakupy w pobliskim markecie i kolejny oczopląs. Stoisko warzywno - owocowe robi takie wrażenie, że nie wiadomo za co łapać. Następnie sery, które czuć w całym sklepie, nie zliczone rodzaje oliwek, ryby prosto z lodu, ośmiorniczki, kraby, homary itd. Długo można chodzić po takim sklepie, ale trzeba wracać zjeść śniadanie i wyruszać w trasę. No jeszcze obowiązkowa zimna kawa, która jest tu nieodzownym elementem, bo można ją kupić na każdym kroku i bez której chyba nie da się funkcjonować w takie upały.
Pierwszy dzień spędziliśmy na tzw. shoppingu czyli ciuchy, buty, gadżety itd. Po drodze trafiliśmy pod pierwszy olimpijski stadion starożytny, więc spacer historycznie zaliczony. Co nas zaszokowało podczas tego pierwszego dnia, to to że 30 stopni Celsjusza to wcale dla Greków nie jest ciepło. My ubrani najskąpiej jak się da przemierzamy miasto i spotykamy ludzi w kozakach, pikowanych kurtkach i szalikach. Cóż jak w lato temperatura dochodzi tu często do 50 stopni, więc takie 30 to normalnie zima.
Kolejne dni upłynęły nam na intensywnym zwiedzaniu Aten z otwartą gębą co krok, bo niestety to dla nas Polaków inny świat. Tu mieszanka kulturowo - etniczna jest na każdym kroku, tu możesz zamiast hamburgera czy zapiekanki na szybko zjeść łeb kozy upieczony z oczami i zębami (patrz zdjęcie poniżej), tylko tu żółwie chodzą wolno po parkach. Na szczęście w tym całym Ateńskim chaosie człowiek czuje, że żyje i choć na chwile zapomni o tej smutnej Łomży i co ciekawe tu wszyscy od malca do staruszka biegle lub mniej biegle mówią po angielsku i zawsze możesz się dopytać co i jak.
Wieczorem obowiązkowy wyjazd nad Morze Egejskie w celu odpoczynku i relaksu. Jakże inne to morze od Bałtyku, dużo cieplejsze, w kolorze lazurowym no i 5 razy bardziej słone, ale cóż sól nie sól było bosko :)
Taki mijały nam dni na zwiedzaniu obowiązkowych miejsc, które każdy turysta musi odwiedzić, czyli góra Likawitos - najlepiej w nocy, gdzie widok rozświetlonych Aten z lotu ptaka zapiera dech w piersiach. Na samym szczycie mały kościółek i oczywiście restauracja cała przeszklona, w której nic tylko piwko i kompletny relaks. Akropol, starożytny teatr i masa innych miejsc gdzie na każdym kroku starożytność przeplata się z nowoczesnością. Jeszcze tylko spacer pod grecki parlament (na szczęście nie było zamieszek), gdzie kompania reprezentacyjna wojska greckiego pełni wartę w komicznych strojach i w komiczny jak dla mnie sposób dokonuje zmiany warty. Marsz greckich żołnierzy przypomina trochę kłus konia, wysoko unoszone nogi, machanie drewnianymi bucikami to trzeba zobaczyć, bo nie da się tego dokładnie opisać.
Tak mijały nam dni, aż nadszedł czas wyjazdu. Piątkowy wczesny poranek załadowani po brzegi wyruszyliśmy z powrotem. Przed nami znowu 2,5 ty. kilometrów - daliśmy radę, nasza sześciolatka spisała się na medal. Tak jak w tamtą stronę, tak i w tą nie było marudzenia, kolorowanki, zabawki i laptop zrobiły swoje :)
Jakże inne spojrzenie na Łomżę człowiek ma wracając z dalekiego świata. Wjazd do Łomży, w sobotę rano, przypominał wjazd do wymarłego po PGR-owskiego miasteczka. Cisza, spokój, zieleń i nienaganna jazda łomżyńskich kierowców dla których 40km/h to maksymalna szybkość. Ciężko było znowu wrócić w tą ciszę, gdzie wieczorami miasto kompletnie umiera i nic się tu nie dzieje. Przez dwa kolejne dni siedziałem w domu z tzw. dołem po powrotnym i długo jeszcze będę tęsknił za tym gwarnym wesołym ateńskim życiem.

od 7 lat
Wideo

Burze nad całą Polską

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Moja wielka wyprawa cz.2 - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto