Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Płonie stos nad Duero. Recenzja "Grobowca w Sewilli" Normana Lewisa

Redakcja
Ludzie mieszkający w jaskiniach, czarownica spalona na stosie, półdzicy chłopi dokarmiani przez turystów jak zwierzęta i piszcząca bieda. Nie – to nie jest opis Papui Nowej Gwinei, ani żadnego z afrykańskich państw. To tylko impresje z podróży po Hiszpanii w 1934 roku, jakie możemy znaleźć w „Grobowcu w Sewilli” Normana Lewisa.

Norman Lewis to „ojciec współczesnego podróżopisarstwa”. Wyjazd do Hiszpanii, a następnie książka o tej wyprawie, były pierwszymi krokami w jego karierze pisarza-obieżyświata.

Zobacz również: KONKURS: Wygraj książkę R. Terenzio "Przerwane marzenia. Jak JFK junior zmienił moje życie"

Inspiratorem i sponsorem całego przedsięwzięcia był ówczesny teść pisarza Ernesto Corvaja, Sycylijczyk hiszpańskiego pochodzenia, który chciał zbadać swoje andaluzyjskie korzenie. Jego wysłannicy – Norman Lewis i Eugene Corvaja (syn Ernesta) - przybywają do San Sebastian pod koniec kwietnia 1934 roku. Od momentu przekroczenia granicy widzą, że szybko i łatwo nie będą mogli zrealizować swojej misji.

W owym czasie Druga Republika Hiszpanii powoli zbliża się do krawędzi wojny domowej. Na sygnał dany przez górników z Asturii w całym kraju do boju ruszają komuniści. Zamieszki wybuchają i gasną w wielu większych miastach. Szczególnie intensywne walki toczą się w Madrycie. Co chwila wprowadzany jest stan wyjątkowy, który niesie ze sobą paraliż komunikacyjny.

Jednak świszczące kule, trupy na ulicach, brak transportu i brutalna Guardia Civil nie są w stanie zatrzymać Lewisa i młodego Corvaję przed wypełnieniem zadania. By dotrzeć do Sewilli, młodzieńcy porzucają nowoczesne środki lokomocji i przebywają setki kilometrów piechotą. Ich oczom ukazuje się stara Hiszpania – kraj nędznych kamiennych wsi, niedożywionych chłopów i archaicznych feudalnych tradycji. Złaknieni wieści ze świata wieśniacy proszą ich, by zabawili w ich miejscowościach jak najdłużej, byle więcej dowiedzieć się o wydarzeniach za horyzontem. Dwaj wędrowcy zachwycają się posępnym, skalistym i niemal bezludnym krajobrazem, którego harmonię z rzadka zakłócają miasta - z fabrykami, hutami, kopalniami i dziesiątkami kominów.

Zobacz również: KONKURS: Wygraj książkę "Dzidek" Stefana Wrońskiego [ZDJĘCIA]

Nasilające się walki pomiędzy komunistami a rządem zmuszają w końcu Normana Lewisa i Eugene’a Corvaję do podróży do Andaluzji okrężnym szlakiem - przez Portugalię. Ryzykują wiele, byle tylko dotrzeć i zbadać przeszłość rodu Corvajów. Co znajdą na miejscu? Kogo spotkają po drodze? Tego już nie mogę ujawniać. Mogę za to z czystym sumieniem tę książkę polecić.

Jeśli tak jak ja lubicie wyprawy w przeszłość, to Norman Lewis jest jednym z najlepszych przewodników, z jakimi przyszło mi się po niej poruszać. Pisze niezwykle zwięźle. Potrzebuje tylko paru słów, by barwnie odmalować w naszej wyobraźni krajobraz czy też postać. Przy czym często robi to z charakterystycznym dla siebie dobrotliwym poczuciem humoru. Rzadko wpada w egzaltację, czy stara się przerazić czytelnika. Nawet, gdy jego życie jest zagrożone – strzela do niego Guardia Civil lub czołga się przez ostrzeliwaną ulicę w Madrycie – mamy wrażenie, że wszystko ma pod kontrolą. Dystansuje się od tych sytuacji, jakby dotyczyły kogoś innego.
Jeśli ktoś poszukuje w „Grobowcu w Sewilli” obszernej analizy walk toczących się wtedy w Hiszpanii, to może się rozczarować. Niech lepiej przeczyta „W czerwonej Hiszpanii” Ksawerego Pruszyńskiego lub „W hołdzie Katalonii” George’a Orwella. Lewis traktuje stan wyjątkowy i strzelaniny jak irytującą przeszkodę w podróży, która zwiększa wydatki i opóźnia wykonanie zadania. Przyczyny tego stanu rzeczy zdają się go nie interesować. Traktuje całą sytuację jak niesprzyjającą pogodę, pomimo tego, że razem z Eugene’em nie raz ocierają się o śmierć.

To co jednak w książce Lewisa najbardziej fascynuje to obraz przedwojennego Półwyspu Iberyjskiego. Anglik prowadzi nas po wsiach, w których mieszkają pół-dzicy niepiśmienni chłopi czasem zamieszkujący jaskinie. Zabiera nas do wypalonych przez słońce osad w Portugalii słynących z szemranych interesów i zamtuzów, których pracownice słynął głównie z niskiej ceny i roznoszenia chorób wenerycznych. Wreszcie – by ostatecznie usytuować ten region na skali zacofania - opisuje sprawę młodej dziewczyny, którą w jednej z wiosek posądzono o czary i spalono. Przypominam, że był to 1934 rok i to wydarzenie miało miejsce w Europie, a nie w głuszy Trzeciego Świata. Dzięki książce Lewisa, tak samo jak pracom Józefa Mackiewicza, Ksawerego Pruszyńskiego czy Patricka Leigha Fermora, możemy zobaczyć jak długą drogę, w stosunkowo krótkim czasie, przebyła Europa. Naprawdę niewiele dzieli erę znachorów i zabobonów od ery iPhone’ów.

Największą „wadą” książki Lewisa jest jej objętość. Takiej dobrej literatury nie powinno zamykać się w 140 stronach.

od 7 lat
Wideo

Jak czytać kolory szlaków turystycznych?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Płonie stos nad Duero. Recenzja "Grobowca w Sewilli" Normana Lewisa - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto