Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sześć lat po akcji w Magdalence prokuratura wciąż szuka winnych

Karolina Kowalska
Podkomisarz Dariusz Marciniak zmarł na miejscu
Podkomisarz Dariusz Marciniak zmarł na miejscu
Najpierw był huk, a potem kanonada, która trwała do rana. Bilans starcia z przestępcami: dwóch policjantów zabitych, 16 rannych. Świadkowie do dziś pamiętają zapach prochu i krew na śniegu.

Najpierw był huk, a potem kanonada, która trwała do rana. Bilans starcia z przestępcami: dwóch policjantów zabitych, 16 rannych. Świadkowie do dziś pamiętają zapach prochu i krew na śniegu.

Noc z 5 na 6 marca 2003 roku była wyjątkowo zimna. Oficjalne rejestry mówią o -4 stopniach C., ale policjanci pamiętają, że temperatura odczuwalna była dużo niższa. Leżał śnieg. Wiatr był wilgotny i przenikliwy.

O godz. 23 sztab decyduje o szturmie na dom przy ul. Środkowej 11 w Magdalence, gdzie ukrywają się Robert Pikus i Białorusin Igor Cieślak. Obaj od lat na liście najgroźniejszych bandytów. Od niecałego roku jako zabójcy policjanta w podwarszawskich Parolach.

Przed północą z Pałacu Mostowskich, gdzie mieści się Komenda Stołeczna Policji, wyjeżdża 13 samochodów policyjnych - terenowe land rovery, drabiniasty ford transit. W środku 26 antyterrorystów z Centralnego Biura Śledczego i 10 z "terroru" - wydziału do walki z terrorem kryminalnym KSP. Parkują pod lasem. Kwadrans po północy land rover forsuje ogrodzenie. Szturmowcy ustawiają się pod ścianą budynku, gotowi do wyważenia drzwi. Nagle błysk, cisza, a potem seria z kałasznikowa. Bandyci detonują ładunek ukryty w klombie na tarasie. Policjantów zasypuje grad odłamków. Śruby i kawałki betonu wbijają się w ręce, nogi, odbijają od kasków.

Podinsp. Dariusz Kucharski, czwarty w kolejce do drzwi, czuje, jakby dostał kijem baseballowym powyżej kolan: - Patrzę, a w kombinezonie dziura pełna krwi. Krzyknąłem: "Uciekamy!", i chłopaki zaciągnęli mnie pod ścianę, przy której stały narzędzia. Chciałem leżeć blisko taczki, bo w razie czego mogła służyć za tarczę - relacjonuje. Z drugiej strony budynku dwaj policjanci z "terroru" wyciągają najciężej rannych - dowódcę szturmanów nadkomisarza Mariana Szczuckiego, którego śruba trafia między kask a gogle, podkomisarza Dariusza Marciniaka, śmiertelnie rannego w udo. A potem 16 innych, z poharatanymi rękami, nogami, odłamkami w ciele.

- Wyciągaliśmy ich ze dwie godziny i nosiliśmy w bezpieczne miejsce kilka ulic dalej, skąd później zabrały ich karetki. Co chwila leciał w nas żwir odłamków. A my bez kasków, w samych kamizelkach kuloodpornych i nawet nas nie drasnęło - wspomina oficer.

Tymczasem bandyci cały czas strzelają z okien. Mają 47 jednostek broni , w tym 27 długiej - kilka kałasznikowów, skorpiony. Poza tym pistolety i granaty. O trzeciej nad ranem strzały milkną, a ostrzeliwany przez policję dom zaczyna płonąć. Następuje wybuch. Jak się później okazuje - Pikus i Cieślak detonują granat, który rozrywa ich na miejscu.

Zanim strażacy nie ugaszą ognia, nie ma pewności, czy bandyci na pewno nie żyją. - Obawialiśmy się, że w ostatniej chwili udało im się uciec. Pewność, że nie żyją, miałem dopiero, gdy znaleźliśmy zwęglone kadłubki. I oderwaną rękę Pikusa, na której wciąż chodził zegarek - opowiada oficer "terroru". Dymi się do południa. Proch czuć w promieniu pół kilometra. Wokół budynku na Środkowej ścielą się łuski od nabojów. Na śniegu duże plamy krwi.

Ranni policjanci trafiają do szpitala. Wielu z nich nie wyjdzie stamtąd przez najbliższych kilka miesięcy. Nadkom. Marian Szczucki, z raną głowy, żyje jeszcze kilka dni. Podinsp. Kucharski cudem odzyskuje władzę w nogach, ale zostaje uznany za niezdolnego do służby. Dziś pisze doktorat na Akademii Obrony Narodowej.

Akcja w Magdalence to świetna pożywka dla mediów. Kilka godzin po jej zakończeniu pojawiają się głosy, że dowódcy szturmu są ofiarami minionego systemu i przekonania, że do policji się nie strzela. A komenda główna wszczyna postępowanie wyjaśniające wobec naczelnik wydziału do walki z terrorem kryminalnym mł. inspektor Grażyny Biskupskiej, szefa antyterrorystów Kuby Jałoszyńskiego i wicekomendanta stołecznego Jana Pola. Oskarża się ich o złe zaplanowanie akcji, niedostateczne zabezpieczenie, narażenie policjantów na niebezpieczeństwo. Mimo że na rozpatrzenie sprawy komenda ma 30 dni, już po czterech do mediów przenika oświadczenie, że troje dowódców podejrzewanych jest o niedopełnienie obowiązków.

Pojawiają się spekulacje, że przed szturmem bandyci dostali telefon z KSP, ale wersja się nie potwierdza. Mówi się też, że Białorusin był żołnierzem specnazu, ekspertem od bomb. Potem okazuje się, że był tylko wartownikiem w KGB.

- Instrukcję ładunku wybuchowego można znaleźć w internecie. Bomba w klombie była wykonana chałupniczo - tłumaczy Kuba Jałoszyński. I zapewnia: - Akcja została zaplanowana właściwie i dokładnie, według wszelkich zasad. Wiedzieliśmy, że jedziemy do niebezpiecznych przestępców, którzy mogą być uzbrojeni, ale nie mogliśmy przewidzieć, że ukryli bombę. Bo bomby nie da się przewidzieć - podkreśla Jałoszyński, dziś doktor habilitowany nauk wojskowych, autor książek o terroryzmie. I dodaje: - Akcja w Magdalence to wielka tragedia policji, ale nie należy rozpatrywać jej w kategoriach klęski. Zawsze w działaniach tego typu trzeba brać pod uwagę czynnik losowy. Naczelnik Biskupska i jej policjanci długo nie mieli czasu na oglądanie telewizji. Po Magdalence ich głównym celem jest wyłapanie przywódcy grupy, w której działali Cieślak i Pikus. Ostatni, Jerzy B. ps. Mutant, zostaje zatrzymany w lutym 2004 roku. Cztery miesiące później Biskupska dostaje prokuratorskie zarzuty. To samo spotyka Jana Pola i Kubę Jałoszyńskiego, którzy wcześniej zwolnili się z policji.

- Z naszej trójki zrobiono bandytów i posadzono nas na ławie oskarżonych - podsumowuje Kuba Jałoszyński. Grażyna Biskupska myśli czasami, że to dobrze, że padło właśnie na nią: - Życie i praca nauczyły mnie wyjątkowej odporności psychicznej. Ktoś inny mógłby tego nie przetrzymać - tłumaczy. I zapowiada, że każdy wyrok sądu przyjmie z godnością. Pod koniec 2005 roku odeszła na emeryturę. Po 8,5 miesiąca, kiedy sąd pierwszej instancji wydał wyrok uniewinniający, policja sama się do niej zgłosiła. Dziś znów pracuje w "firmie". Kuba Jałoszyński i Jan Pol zostali w cywilu.

Dokładnie trzy lata, trzy miesiące i trzy dni po "Magdalence" zapadł wyrok. Dowódców uniewinniono, ale rodziny poległych policjantów i prokuratura złożyła apelację i w lipcu 2008 roku rozpoczął się kolejny proces w warszawskim sądzie okręgowym. Trwa do dziś.

Nie jest tajemnicą, że policja na szybko szukała winnego. - Trzeba było kogoś skazać. Cisnęły media i rodziny ofiar. A że padło na niewinnych, dobrych policjantów? Ot, logika resortu - mówi wysoki oficer Komendy Głównej Policji.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto