Dozorcy nie dają się prezesowi

Szefostwo Przedsiębiorstwa Komunikacji Samochodowej w Stargardzie pozwał Ireneusz Antczak ze wsi Obryta. W PKS przepracował ponad 43 lata. Był mechanikiem, potem portierem. Stracił pracę za to, że ze stacji paliw, należącej do przewoźnika, w lutym tego roku zniknęło 20 butli z gazem. Jego los podzielili pozostali portierzy. Przed sądem mężczyźni chcą udowodnić, że nie musieli pilnować stacji paliw. I że prezes PKS zmusił ich do zwolnienia się z zakładu. Ireneusz Antczak domaga się przywrócenia do pracy.
– Prezes kazał wybierać: albo dyscyplinarka albo poda nas do sądu i jeszcze obciąży kosztami za skradzione butle – opowiada Ireneusz Antczak, były pracownik PKS. – Nie mieliśmy wyboru. Zwolniliśmy się za porozumieniem stron, by móc potem iść na zasiłek dla bezrobotnych. Ale zwolnił nas niesłusznie. Nie byliśmy winni tej kradzieży.
Sąd przesłuchał trzech innych portierów. Oni także po incydencie z butlami przestali pracować w PKS.
– Zgłaszałem pracodawcy, że butle stały w słabo oświetlonym miejscu – zeznał Ryszard Marczewski. – Mówiłem, że jeden stróż na zmianę to za mało. Poza tym, nikt nam nie mówił, że mamy też pilnować stacji paliw.
– Tym bardziej, że jak była czynna to tam cały czas byli jej pracownicy – dodaje Stanisław Marszeniuk, były portier. – Gdy przestała działać, nikt mi nie mówił, że i jej mam pilnować.
Pełnomocnik PKS udowadniał sądowi, że skoro stacja paliw należy do PKS to portierzy mieli pilnować tego co na niej było.
– Tam był zamontowany alarm – mówi Piotr Zagórny, kolejny świadek w sprawie. – Nikt nam obowiązków pilnowania stacji nie przekazywał. Sam napisałem wniosek o zwolnienie. Tak mi po wszystkim nakazano. Sąd dał prezesowi PKS dwa tygodnie na ustosunkowanie się do zeznań świadków.