Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Izabella Odejewska: czuję się "canpolowianką"

Małgorzata Pazdalska, Wojciech Piepiorka
Izabella Odejewska. Fot. Wojciech Piepiorka
Izabella Odejewska. Fot. Wojciech Piepiorka
Z Izabellą Odejewską, współwłaścicielką obchodzącej w tym roku 15-lecie istnienia stacji i restauracji Canpol pod Człuchowem, rozmawiają Małgorzata Pazdalska i Wojciech Piepiorka.

Z Izabellą Odejewską, współwłaścicielką obchodzącej w tym roku 15-lecie istnienia stacji i restauracji Canpol pod Człuchowem, rozmawiają Małgorzata Pazdalska i Wojciech Piepiorka.

- Jakie były początki Canpolu?
- Nie można oddzielić Canpolu od naszej wcześniejszej działalności. Na początku była przyczepa campingowa z zapiekankami w Charzykowach. Są to moje i męża Zbigniewa najcudowniejsze wspomnienia, bo zaczynaliśmy coś, na czym się kompletnie nie znaliśmy. Nasze studia na Politechnice Gdańskiej nie przygotowały nas pracy w tej branży. Jestem gdynianką i tam dwadzieścia kilka lat temu takie budki były hitem, a w rodzinnych stronach mojego męża, który jest chojniczaninem, czegoś takiego wówczas nie było. Gdy zaczęliśmy sprzedawać zapiekanki mieliśmy jedną pracownicę - Hanię Dulską, która, co jest ważne, pracuje u nas do dziś w Canpolu. Po powrocie do domu po całym dniu pracy leżałam na desce, mąż masował mi plecy, ponieważ w przyczepie nie można było się wyprostować. Ponadto miałam całe poparzone ręce od rożen. To były ciężkie początki. Poruszaliśmy się po omacku i budowaliśmy właściwie nieznany nam świat. Pomagała nam niewątpliwie niesamowita intuicja. Mój mąż jest osobą niezwykle skupioną. Ja działam, a on myśli. Ja mam tysiąc pomysłów na minutę, a on wybiera ten najlepszy. On jest mózgiem wszystkiego co robimy od samego początku.

- Potem zaistnieliście w Chojnicach...
- Przejęliśmy punkt na Starym Rynku - otworzyliśmy małą gastronomię i punkt z lodami w miejscu, w którym jest on do dziś. Z czasem zrezygnowaliśmy z małej gastronomii i otworzyliśmy pierwszy sklep mięsny. Potem były cztery sklepy, w tym jeden w Trójmieście. Wtedy dołączył do nas kuzyn mojego męża, Zdzisław, z którym do dzisiaj funkcjonujemy w spółce. Myślę, że to jest ważne, bo niewielu spółkom udaje się przetrwać tyle lat. Następnie mieliśmy na Starym Rynku sklep z odzieżą, butami, zabawkami, nawet telewizory tam były. Potem była hurtownia piwa.

- W końcu otworzyliście stację paliw. Jak do tego doszło?
- Jadąc samochodem mój mąż usłyszał w radiu wywiad z kimś, kto wspomniał o wysokości marży na litrze paliwa. Porównał to z piwem i to był sygnał, który otworzył mu kolejne wielkie drzwi. Gdyby nie fakt, że mój mąż był i jest nadal człowiekiem cholernie odważnym, nie byłoby nas dziś tutaj, w Canpolu. To był dla nas kosmos. Paliwo to zupełnie inny towar niż buty. Wszystko było na "nie". Ja do dziś nie wiem skąd on znalazł siłę, żeby zrealizować ten pomysł. Prawdą jest, że jak mój mąż sobie coś postanowi, to nie przekonuje do swojego pomysłu, tylko realizuje to, co założył. Zbigniew Odejewski, to przykład wizjonera, nie typowego manadżera. To niezwykle ważna cecha.

- Na początku była tylko stacja benzynowa?
- Były dystrybutory i małe pomieszczenie na sklep, które z czasem powiększyliśmy, żeby się czymś wyróżniać od konkurencji. Paliwa to specyficzny biznes i wiedzieliśmy, że musimy być po prostu inni, aby skłonić kierowców do skręcenia na naszą stację. W sklepie były... buty ze sklepu, który cały czas mieliśmy w Chojnicach. Do tego były też artykuły spożywcze i żadnych akcesoriów samochodowych. Byliśmy zaskoczeniem dla klientów, bo na wystawie mieliśmy białe kozaki. Tan obraz do dziś mam w pamięci. Przez wiele lat funkcjonowaliśmy pod własnym brandem - Canpol. Sytuacja na rynku zmusiła nas do szukania partnera. Wybór padł na Rafinerię Gdańską. Po krótkim okresie podpisaliśmy umowę z firmą Aral, aby obecnie funkcjonować w barwach brytyjskiego koncernu BP.

- A skąd nazwa Canpol?
- Chcieliśmy udowodnić, że "Polak potrafi" i stąd zwroty "can" plus "pol", czyli "Canpol". Dwadzieścia mnóstwo Polaków wyjeżdżało do Niemiec. My też mogliśmy wyjechać, byliśmy zresztą mocno namawiani przez naszych znajomych z Trójmiasta. Myśleliśmy o tym, jednak zanim zaczęliśmy tutaj pracować, wyjeżdżałam bardzo często za granicę i pracowałam tam m.in. jako sprzątaczka. Dla mnie był to okropny okres, ponieważ byłam tam nikim. Wtedy traktowani tak byli wszyscy Polacy. Dla mnie i męża była to swego rodzaju inspiracja do podjęcia decyzji o pozostaniu w Chojnicach. Ta nazwa, "Polak potrafi", była odpowiedzią na to, co się wówczas w kraju działo.

- I jaki był kolejny etap rozwoju stacji?
- Potem powstała niewielka oferta gastronomii. Na początku mieliśmy tylko dwa małe plastikowe stoliczki. Potem okazało się, że nie było miejsca przy tych stolikach. Ludzie jedli obiad czasami na zewnątrz, na trawce. Zaczęliśmy się rozbudowywać, ciągle powstawała jakaś nowa sala, jakiś nowy pomysł... To, co powoduje rozwój naszej firmy, to fakt, że my bardzo szybko się nudzimy. Ciągle chcemy robić coś nowego - sprawdzać nowe obszary.

- Skoro o tym mowa, to jakie są wasze plany?
- Dalekosiężnych nie zdradzę. Z tych bliższych to otwarcie po 5 maja Leśnej Chaty, którą praktycznie całą zimę remontowaliśmy. Będziemy organizować takie imprezy jak wesela, czy przyjęcia, bo w restauracji nie sposób było tego robić. Fajną rzeczą będzie tam klimat. Podczas jedzenia przez okno sarny będą zaglądały co gość ma na talerzu, bo wszystko będzie połączone z wybiegiem.
- Wiele osób sugeruje, że na Canpolu brakuje miejsca na nocleg...
- Bardzo często o tym myśleliśmy. Nasze rozpoznanie rynku wskazuje jednak, że tu hotel nie jest potrzebny. Przynajmniej nie w tej chwili.

- A skąd pomysł na mini-zoo?
- Najpierw były u nas łabędzie. Wtedy kierowcy nazywali nas stacją "pod łabędziami", zupełnie nie wiem dlaczego. Na nasze pracownice wołano "łabędzice". Wtedy też przyjechał do nas pan który powiedział, że ma oswojoną łanię-Basię, którą nie miał się kto zajmować, a do lasu wypuścić jej nie mógł, bo by sobie nie poradziła. Wtedy nasz syn był mały, spędzał z nami na stacji całe dnie i pomyśleliśmy, że taka potulna sarenka będzie dla niego niemałą atrakcją. Zbudowaliśmy zagrodę, syn zaczął bawić się z Basią i okazało, że ma alergię na sierść zwierzęcą w związku z tym mógł się z łanią obchodzić z daleka. Z czasem zaobserwowaliśmy, że nasi klienci cały czas przesiadują przy Basi. To był przypadek, ale potem zoo stało się najistotniejszym elementem działalności naszej firmy. Dziś mamy ponad 50 gatunków zwierząt, którym stale polepszamy warunki. Od początku była to forma naszej pasji, dlatego postanowiliśmy nie pobierać za przyjemność obcowania ze zwierzętami żadnych opłat.

- Skąd bierzecie pomysły na aranżację wnętrz?
- Robimy to sami z mężem, nie pomaga nam żaden architekt. Elementy wystroju bardzo ciężko się zbiera. Większość jest oryginalnych, część robionych na zamówienie. Ten róg jest bardzo fajny (pani Izabella wskazuje na instrument-red.). Trafił do nas wprost z planu filmu "Pan Tadeusz". Z kolei zala rycerska jest efektem naszego wyjazdu z mężem do Krakowa. Oboje zakochaliśmy się w tym mieście. Był też jeszcze jeden powód. Wiele niemieckich wycieczek, widząc brand Arala, myślało że to jest ich stacja. Chcieliśmy pokazać, że jest to w stu procentach polska firma. Zbroje Husarii na sali rycerskiej jednoznacznie się kojarzą z polskimi akcentami, niekoniecznie miło dla Niemców.

- A czy ma pani na Canpolu jakieś swoje ulubione miejsce?
- Lubię salę bankietową, to tutaj zawsze przyjmuję moich gości. Jest tam magiczne miejsce koło rzeźby koło figury całujących się koni. Do niedawna nie miałam swojego biura, bo uważałam, że moim biurem jest cały Canpol. Dziś je mam, ale go nie lubię. Mam też takie miejsce w zoo, które jest dla mnie najpiękniejszym miejscem na ziemi. Tu odpoczywam i otrzymują wiele miłości od stworzeń, które mi bezgranicznie ufają. Lubię każdą gałązkę, świecznik, czy kwiatek. Nasza firma to głownie dbałość o szczegóły. Potrafię jechać kilka godzin samochodem po dekoracje i potem mieć satysfakcję z tego, że coś co przywiozłam jest wyjątkowe i idealnie pasuje do tego miejsca. Prawdę mówiąc to każdy zakamarek w Canpolu jest moim ukochanym.

- Jakim mottem kierujecie się w swojej działalności. Jaki jest wasz przepis na sukces?
- W naszym przypadku, po pierwsze, był fantastyczny dobór osób, które budowały tę firmę. Stworzyliśmy super trójkąt - Iza, Zbigniew i Zdzisław Odejewscy. Później dołączyła do nas żona Zdzisława, Elżbieta. Drugi element, który dla mnie był i jest świętością, to ciężka praca. Zostałam wychowana w kulcie pracy. Sprawia mi ona przyjemność. Gdy mam do załatwienia milion spraw to jestem najszczęśliwsza na świecie. Gdy ma się poczucie ogromnego obowiązku, nie pozwoli ci to zostawić nic na później, bo w biznesie tak nie można. Trzeci czynnik to skromność, która nie pozwala popaść w rutynę i poczucie tego, że jest się najlepszym. Czwarty i najważniejszy element to serce do firmy, którego żaden koncern nie kupi za żadne pieniądze. Mam nadzieję, że każdy, kto był u nas choćby raz, czuje serce, które w Canpolu jest wszechobecne. To, co nas zaprowadziło tutaj, jest nie tylko naszym sukcesem, ale też naszych rodziców, którzy dali nam niesamowicie komfortowy start, bez którego nie bylibyśmy w stanie realizować naszych marzeń. Teść prowadził przez lata piekarnię i przekazał mężowi i mi wszystkie doświadczenia niezbędne w prowadzeniu biznesu. To było bardzo wartościowe i pouczające.

- Czy jest pani w stanie zliczyć wszystkie nagrody, jakie Canpol zdobył?
- Najważniejszą nagrodą jest to, że są dni, kiedy muszę szukać klientom wolnego miejsca w restauracji. Tytuły i wyróżnienia to tylko dodatek. Są ważne, ale nie najważniejsze.

- Co robiłaby Izabella Odejewska, gdyby nie była szefową Canpolu?
- Gdybym nie spotkała mojego męża, pewnie zostałabym dziennikarką. To takie moje niespełnione marzenie. Nie wiem czy nie chciałabym uczyć w szkole, bo mam bardzo dobry kontakt z młodzieżą. Czego uczyć? Matematyki.

- Zadamy na koniec bardzo niebezpieczne pytanie: bardziej czuje się pani chojniczanką, czy człuchowianką?
- Przede wszystkim gdynianką, bo tam spędziłam 25 z prawie 47 lat mojego życia i mam z tego okresu bardzo miłe wspomnienia. Gdynia jest dla mnie cudownym miejscem. Mąż jest z Chojnic, mieszkamy w Chojnicach, ale na dobrą sprawę nie czuję się ani chojniczanką, ani człuchowianką. Dla mnie miejscem na ziemi jest Canpol. Czuje się "canpolowianką".

- Dziękujemy za rozmowę.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Izabella Odejewska: czuję się "canpolowianką" - Warszawa Nasze Miasto

Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto