Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mateusz Rodak: Przed wojną Wola była gniazdem warszawskich kryminalistów. Na jej ulicach roiło się od burdeli i melin

Wojciech Rodak
Wojciech Rodak
Izrael Milner, żydowski kasiarz grasujący w międzywojennej Warszawie
Izrael Milner, żydowski kasiarz grasujący w międzywojennej Warszawie Archiwum Państwowe m. st. Warszawy
- Przedwojenna szeroko pojęta Wola była gniazdem warszawskich kryminalistów. W jej ciemnych zaułkach i przeludnionych kamienicach można było łatwo "zniknąć" przed wzrokiem stróżów prawa - mówi dr hab. Mateusz Rodak, autor książki o przedwojennych dziejach więzienia mokotowskiego, badacz stołecznego świata przestępczego. Poniżej dalsza część rozmowy.

Na przełomie XIX i XX w. w Warszawie istniały już dwa więzienia – na Pawiej (tzw. Pawiak) i na Długiej (Arsenał) - oraz areszt na Daniłowiczowskiej (tzw. Centralniak). I wówczas postanowiono wybudować więzienie mokotowskie na Rakowieckiej 37. Skąd ta decyzja?
Przede wszystkim miało związek ze zmianą polityki karnej w carskiej Rosji. Coraz rzadziej wysyłano skazanych na ciężkie więzienie na wschód – do centralnej Rosji lub na Sybir. Poza tym Warszawa intensywnie się wówczas rozrastała. Przekroczyła próg 700 tys. mieszkańców. Taka metropolia generowała sporą przestępczość. W odpowiedzi na te potrzeby w 1904 r. zbudowano supernowoczesne, jak na ówczesne standardy, więzienie. Stało ono w szczerym polu, gdyż Mokotów był jeszcze wówczas wsią „przyklejoną” do Warszawy.
W II Rzeczpospolitej Mokotów stał się więzieniem I klasy, przeznaczonym dla osób skazanych na kary powyżej trzech lat więzienia bądź recydywistów skazanych na niższe wyroki. Podobnych placówek w Polsce było wówczas około 30. W większości z nich panowały dużo bardziej prymitywne warunki niż na Rakowieckiej.

Na czym więc polegała nowoczesność?
Osadzeni mieli do dyspozycji większe cele niż w starych zakładach karnych. Obiekt był częściowo skanalizowany. Ponadto, co było całkowitym novum, istniała w nim sala gimnastyczna. Wreszcie utworzono w nim wszelkiego rodzaju warsztaty, w których więźniowie mogli pracować. Zgodnie z płynącymi z Zachodu prądami, pobyt w więzieniu miał nie być tylko karą dla samej kary, ale miał także osadzonego zresocjalizować, „wyleczyć”, jak to wówczas mówiono, przez pracę. I to nie w formie wyniszczającej katorgi w kamieniołomach jak w poprzednich wiekach.

Izrael Milner, żydowski kasiarz grasujący w międzywojennej Warszawie

Mateusz Rodak: Przed wojną Wola była gniazdem warszawskich k...

Ilu więźniów z Rakowieckiej pracowało?
W międzywojniu było to ok. jednej trzeciej osadzonych. Płacono im nawet za to drobne kwoty. Podkreślam to, bo prasa w II RP była tym srodze zbulwersowana. Powszechnie uważano, że państwo jest zbyt biedne, by płacić „niebezpiecznym wykolejeńcom”.

Oni pracowali nie tylko na terenie więzienia.
Tak. Na Rakowieckiej mogło przebywać ok. 1200 więźniów. Jednak czasem liczba osadzonych była wyższa. To przeludnienie starano się rozładować wysyłając więźniów do tzw. Karnych Ruchomych Ośrodków Pracy. W okolicach Warszawy były trzy takie placówki, m.in. w Wildze. Składały się one z solidnych drewnianych baraków otoczonych drutem kolczastym. Pracowało tam niewielu strażników, ponieważ trafiali tam tylko „łagodniejsi” osadzeni z niskimi wyrokami, zresztą najczęściej pochodzący ze wsi. Pracowali przy kopaniu rowów melioracyjnych czy osuszaniu bagien.


Brama więzienia na Rakowieckiej w 1932 r.

Właśnie. Kto głównie trafiał na Mokotów?
Przede wszystkim złodzieje-recydywiści z Warszawy oraz skazani za cięższe przestępstwa z całego województwa warszawskiego. Natomiast kolejną kategorią, dosyć liczną, stanowią przestępcy ze wschodniej Polski, głównie mieszkańcy wsi, skazani za zabójstwa i brutalne rabunki. Mam nadzieję, że ciekawe wnioski dotyczące różnic między tymi dwoma grupami, przede wszystkim jednak dziejów społecznych Drugiej Rzeczypospolitej, przyniosą badania, które aktualnie prowadzę wraz z profesorem Michałem Kopczyńskim. W ramach realizowanego przez nas grantu ufundowanego przez Narodowe Centrum Nauki, analizujemy cechy antropometryczne (wzrost, masa ciała i BMI) międzywojennych więźniów. Wnioski z tych analiz przedstawimy w przygotowywanej monografii, która wkrótce powinna się ukazać.

Dlaczego przysyłano skazańców z Kresów aż do Warszawy?
Z prostego powodu. Na wschodzie kraju infrastruktura więzienna była fatalna. Istniały tam jedynie dwa duże zakłady karne – we Lwowie i w Wilnie. Nie były one w stanie obsłużyć tak wielkiego obszaru. Na Mokotów trafiały stamtąd głównie młode wiejskie osiłki skazane za zabójstwa. Większą część z nich stanowili „przypadkowi zbrodniarze” - tacy, którzy np. „za mocno” uderzyli kogoś sztachetą w toku bijatyki na weselu bądź porachunków między młodzieżą z dwóch różnych wsi. Inni lądowali w kryminalne w wyniku krwawych porachunków rodzinnych. Przebiegały one często według następującego schematu. Chłopscy synowie na początku lat 20. emigrowali do większych miast, gdy przemysł rozwijał się, a koniunktura gospodarcza była korzystna. Gdy u progu lat 30. przyszedł Wielki Kryzys, lawino wzrosło bezrobocie, wielu z nich znalazło się na bruku. Wtedy wracali do rodzinnych domów na wsi. Tam raczej nie spotykali się z wylewnym przyjęciem. Mieli już miejskie nawyki i ani myśleli na nowo podporządkowywać się rodzicom. Do tego często dochodziły waśnie o ziemię z rodzeństwem. To prowadziło do awantur, które niejednokrotnie kończyły się tragicznie – ginął albo rodzic, albo dziecko.

A więźniowie z Warszawy. Kto wśród nich dominował?

Oczywiście większość mokotowskiej „elity” więziennej stanowią stołeczni recydywiści, głównie złodzieje różnych kategorii. Siedzieli tutaj m.in. tacy kasiarze jak „Szpicbródka” czy Adolf Rupp. Warszawiaków skazanych za ciężkie przestępstwa było tu stosunkowo niewielu.

Z jakich dzielnic wywodzili się skazańcy ze stolicy?
Przed I wojną światową mówiło się o Powiślu jako o najbardziej szemranym rejonie miasta. Natomiast w międzywojniu wykrystalizowała się nowa mapa przestępczej Warszawy. W 1916 r. miasto powiększono o wiele okolicznych gmin, w tym m.in. o Wolę. Z moich badań jednoznacznie wynika, że to z tej dzielnicy – rozumianej szeroko jako teren od Powązek poprzez dzielnicę nalewkowską do Mirowa – wywodziło się gros skazańców z Warszawy, którzy siedzieli na Mokotowie. Poza Wolą największe stężenie kryminalnego elementu istniało punktowo na Pradze np. na Brzeskiej, Jagiellońskiej czy Annopolu.
Co ciekawe, z akt, które przeglądałem wynika, że strażnicy więzienni z Rakowieckiej zamieszkiwali te dokładnie same rejony miasta co osadzeni. Mieli na ogół to samo pochodzenie społeczne. Podejrzewam więc, że doskonale znali się z więźniami „z cywila”.

Czyli wszędzie byli „sami swoi”. Domyślam się, że w takiej atmosferze na Mokotowie raczej trudno było o izolację więźnia od spraw toczących się za murami…
Trudno powiedzieć. Z pewnością w toku lat wspólnego przebywania w tym samym budynku pomiędzy „klawiszami” a skazańcami zawiązywały się jakieś koleżeńskie relacje. Z akt do jakich dotarłem wynika, że jednym z podstawowych zarzutów jakie miał naczelnik więzienia do swojego personelu dotyczył faktu, że byli więźniowie często ich odwiedzali. Jakby nie patrzeć sporo ich łączyło – wspólne korzenie i przebywanie przez dłuży czas na tej samej przestrzeni.

Rodzinnie dosyć (śmiech). A jakie czynniki powodowały, że to właśnie w tych rejonach Warszawy występowało takie nagromadzenie przestępców?
Było ich kilka. Przede wszystkim Wola była dzielnicą rzemieślniczo-robotniczą. Zatem każde zawirowanie gospodarcze w Polsce powodowało silny wzrost bezrobocia na tym obszarze. A ten wskaźnik jest w jakiś sposób zawsze skorelowany ze wzrostem przestępczości.
Dalej, w takich biednych dzielnicach kradzież nie była zachowaniem tak wstydliwym i potępianym jak gdzie indziej. Traktowano ją jako sposób radzenia sobie w trudnej rzeczywistości. Był to po prostu jeszcze jeden sposób uzupełniania niedoborów. Zresztą ta akceptacja patologicznych strategii życiowych nie ograniczała się tylko do złodziejstwa. Zdarzało się, że starsze córki były wysyłane przez własnych ojców na ulice, by zarobić na utrzymanie rodziców i całego, często licznego, młodszego rodzeństwa. Oczywiście działo się to tylko wtedy, gdy naprawdę ich sytuacja finansowa stawała się dramatyczna. Ale w ciężkich latach dwudziestych i trzydziestych takich familii nie brakowało.
Poza tym na Nalewki czy Mirów to dzielnice mocno przeludnione. Można było w nie „wsiąknąć” i „zniknąć”, rozmyć się w tłumie, bez zwracania na siebie uwagi podejrzanym wyglądem czy zachowaniem, które natychmiast byłoby wychwycone np. w Śródmieściu. Niektóre części miasta wręcz roiły się od złodziejskich melin. Proszę sobie wyobrazić, że na samej Krochmalnej, ulicy okrytej szczególnie złą sławą, od numeru 5. do 15. funkcjonowało ich kilkanaście. Oczywiście policja je inwigilowała i próbowała zwalczać, ale tak „skutecznie”, że działały one przez całe dwudziestolecie międzywojenne. A to dlatego, że funkcjonariusze byli podatni na korupcję. Sam Kordian Zamorski, ówczesny Komendant Główny Policji Państwowej, zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy zgłosiła się do niego pewna dama z prośbą o interwencję w sprawie opieszałości funkcjonariuszy, ten zbył ją mówiąc, że jeśli szuka uczciwych policjantów, to powinna wybrać się na wieś, bo w dużych miastach ich raczej nie ma.


Ulica Krochmalna

To chyba niezbyt pasuje do narracji o funkcjonariuszach-patriotach, którymi jesteśmy czasem karmieni przez historyków. (śmiech) Ale wróćmy do owianej złą sławą Woli. Można więc powiedzieć, że północna-zachodnia była nie tylko rodzinną ziemią wielu recydywistów, ale także azylem dla wszelkiej maści kryminalistów.
Tak. To dzielnica pełna różnych melin, domów publicznych, ciemnych zaułków, na wpół zrujnowanych oficyn czy innych zakamarków. Poza tym tu funkcjonują liczne bazary na których upłynnia się kradziony towar.
Co ważne, mimo tego, że Mirów i Nalewki to dzielnice zamieszkane głównie przez Żydów, to przestępcy chrześcijańscy czuli się tutaj swobodnie i często kryli się tutaj przed „długim ramieniem prawa”. Większość z nich komunikatywnie posługiwała się językiem jidisz. W tym środowisku różnice wyznaniowe, jak w niewielu wówczas, miały raczej drugorzędne znaczenie.

Skoro już jesteśmy przy warszawskich Żydach. W jakich procederach się specjalizowali? Oczywiście mówimy o tych, którzy przewinęli się przez więzienie mokotowskie.
Żydzi stanowili około jednej trzeciej osadzonych na Rakowieckiej i w ogóle około jednej trzeciej aktywnych warszawskich przestępców. Słowem było ich proporcjonalnie tylu, ile ludności wyznania mojżeszowego w populacji Warszawy. Natomiast jeśli popatrzymy głębiej, na złodziejskie profesje w których się specjalizowali, to wyraźnie odróżniali się od chrześcijan.
Niewielu było ich wśród kasiarzy. A jeśli już znajdziemy Żydów wśród rozpruwaczy kas, to działali oni głównie poza Warszawą, a najczęściej w ogóle poza Polską. Ulubionymi kierunkami ich „wycieczek” były Niemcy, Czechosłowacja, a zwłaszcza Rumunia, która słynęła w tym środowisku z wyjątkowo łatwych do sforsowania zabezpieczeń. Podkreślmy, że żydowscy kryminaliści w ogóle częściej działali zagranicą, bo na ogół posługiwali się niemieckim – środkowoeuropejskim lingua franca – który ułatwiał im nawiązywanie różnych kontaktów w czasie przygotowań do akcji.
Za to z całą pewnością można powiedzieć, że Żydzi dominowali wśród warszawskich doliniarzy, czyli kieszonkowców.


Kordian Józef Zamorski (1890-1983) - komendant główny Policji Państwowej w latach 1935-39

Z czego to wynikało?

W przedwojennych statystykach kryminalnych widać, że przestępcy żydowscy mieli zdecydowanie mniejszą skłonność do przemocy niż chrześcijańscy. Wśród sprawców najcięższych zbrodni ich odsetek jest wręcz promilowy. A doliniarstwo jest przestępstwem „cichym”, wymagającym dużej zręczności, a nie użycia siły. Dlatego Żydzi często wybierali tę profesję. Nie musieli nikogo atakować.
Jeśli chodzi o inne profesje złodziejskie - włamywaczy i szopenfeldziarzy, czyli złodziei sklepowych, odsetek Żydów raczej nie wyróżniał się w statystyce.
Natomiast w przypadku przeróżnych przestępstw gospodarczych – oszustw, defraudacji itp. - ich odsetek znów znacząco rósł. I znów dlatego, że jest to aktywność bezprzemocowa.

Ale sutenerstwo nie było bynajmniej profesją dla „aniołków o łagodnym sercu”, a tutaj przecież Żydzi mieli silną nadreprezentacje w Warszawie. Nie przypadkiem większość ofiar pogromu alfonsów w 1905 r. stanowili właśnie oni.
Zgadza się. W dwudziestoleciu międzywojennym wśród warszawskich sutenerów była silna nadreprezentacja Żydów. Jak dokładnie duża, to powiem dopiero Panu za jakiś czas, jak skończę analizować dane dotyczące tego procederu. Podejrzewam jednak, że w Warszawie zachodziły podobne procesy jak w Lublinie, którego półświatek żydowski opisywałem w mojej wcześniejszej pracy ["Mit a rzeczywistość. Przestępczość osób narodowości żydowskiej w II Rzeczypospolitej. Casus województwa lubelskiego" - red.]. To znaczy między 1918 a 1939 r. powoli żydowscy alfonsi ustępowali pola chrześcijańskim, trafiali do więzień bądź wycofywali się z interesu.
Szczyt swojej aktywności żydowska mafia handlująca żywym towarem przeżywała w początkach XX w. Wówczas członkowie organizacji Cwi Migdal, często uciekając się do podstępów, wywozili do domów publicznych Argentyny i Brazylii tysiące kobiet, głównie młodych Żydówek z kresowych sztetli. Po I wojnie ten proceder mocno wyhamował. Władze II Rzeczpospolitej i Argentyny przeciwdziałały temu. Dowodem współpracy obu krajów w zwalczaniu procederu są zachowane w archiwach liczne zapytania od południowoamerykańskiej policji do polskich kolegów w sprawie losów poszczególnych alfonsów lub porywaczy kobiet operujących po obu stronach Atlantyku.


Chaim Brudasz - handlarz kobietami, dziąłający w międzywojennej Warszawie. Wywoził je m. in. do Buenos Aires.

Skąd taka aktywność Żydów akurat na tym polu?

Międzywojenny badacz Pesach-Liebman Hersch (autor "O przestępczości wśród Żydów w Polsce" z 1938 r.), zresztą też wyznania mojżeszowego, tłumaczył, że handlowanie ludźmi było przedłużeniem ekonomicznej specyfiki ludności żydowskiej. Tak jak kupowali i sprzedawali pierze, skóry czy zabawki i to samo robili z ludźmi. Ot, kolejna gałąź handlu. To wyjaśnienie nie do końca wydaje mi się słuszne z perspektywy człowieka XXI wieku. Niemniej jednak właśnie tak na to zjawisko wówczas patrzono.

Faktycznie. Dość kontrowersyjne wyjaśnienie. Przejdźmy zatem do kolejnego tematu. W których dzielnicach Warszawy najczęściej dochodziło do przestępstw? Gdzie się głównie kradło?
Właśnie teraz badam tę kwestię. Dokładniejszymi danymi będę dysponował dopiero za kilka miesięcy. Jednak na podstawie tych materiałów, które dotychczas przeglądałem – porównując miejsca zamieszkania przestępców z terenem na którym działali – mogę powiedzieć np. że ferajny z Woli rzeczywiście częściej kradły w Śródmieściu. Wiadomo – tam było co rabować. Ale jest to niewielka różnica statystyczna. Złodzieje działali także w dzielnicach, a nawet na ulicach, których byli mieszkańcami. Zatem między bajki można włożyć opowieści o kodeksie międzywojennych przestępców i etosie zabraniającym kraść „u siebie”. Przykładów nie brakuje. Zgłębiałem ostatnio dzieje kryminalnej aktywności na ulicy Ostrowskiej na Muranowie (dziś nie istnieje; była mniej więcej tam, gdzie obecnie stoi muzeum Polin – red.). W międzywojniu stało tam parę walących się kamienic zamieszkanych przez wybitnie podejrzany element, głównie prostytutki i złodziei. Ci ludzie bez przerwy okradali się wzajemnie. Non stop dochodziło na tym tle do awantur.
Inną sprawą jest, że wielu przypadków przywłaszczenia mienia nie zgłaszano policji. Do powszechnych zjawisk na warszawskiej ulicy należały kradzieże dla okupu. Kupiec-ofiara, często żydowskiego pochodzenia, negocjował wówczas poprzez pośredników ze złodziejami warunki zwrotu utraconych towarów. Na ogół dochodzili do jakiegoś porozumienia. Dlatego też prawdziwej skali kradzieży nigdy już nie poznamy.

Czy statystyki przestępczości w międzywojennej Warszawie utrzymywały się mniej więcej na tym samym poziomie, czy możemy mówić o pewnych okresach nasilenia aktywności kryminalistów?
Jeśli spojrzymy na wykres przedstawiający ilości przestępstw w dwudziestoleciu, to ewidentna „górka” jest widoczna w latach 1930-35. Wtedy nasilają się szczególnie kradzieże drobne, potokarskie. Na przykład kradziono worek cukru z wozu, zanoszono go do paserów na Karcelak czy inny bazar, i już wpadło parę groszy na wódkę lub jedzenie.

A właśnie – gdzie najczęściej w Warszawie złodzieje upłynniali swój towar? Czy właśnie na osławionym Karcelaku?
Też. Jednak w moich badaniach najczęściej pojawia się Wołówka, czyli targowisko, które znajdowało się w rejonie ulicy Pokornej i Stawek. Handlowano tam szmatami, starzyzną i „wszystkim co najgorsze” w Warszawie. Zresztą nie przypadkiem było tam dużo kradzionego towaru. W pobliżu, na Dzikiej, mieścił się tzw. Cyrk, czyli noclegownia dla bezdomnych i włóczęgów.

A czy były w stolicy jakieś strefy no-go, do których policja nigdy się nie zapuszczała?

Nie. Policja zaglądała wszędzie, tylko płacono jej, żeby nic nie widziała. Funkcjonariusze stołeczni byli w stopniu skrajnym do wyobrażenia sobie skorumpowani. Niestety nie można tego zjawiska zbadać, bo nie zachowały się odpowiednie akta Policji Państwowej, ale sam wspomniany wcześniej komendant Zamorski oceniał, że skala tej patologii była alarmująca. Zresztą mamy na to sporo dowodów. Oto przykład.
W międzywojennej Warszawie funkcjonowało ok. 300 domów publicznych. W odróżnieniu od indywidualnej prostytucji, która w II RP była legalna jeśli kobieta posiadała tzw. „czarną książeczkę” i regularnie się badała, takie przybytki działały poza prawem. Około 10 proc. z nich, czyli mniej więcej 30, funkcjonowało tylko na jednej ulicy Pańskiej. Jak wiadomo, nie jest ona jakoś szczególnie długa, więc taka koncentracja zamtuzów nie powinna ujść uwadze policji. A jednak jakoś nie położono kresu ich aktywności do samej wojny. Słowem, funkcjonariusze także musieli być u alfonsów „na pensji”.
Policja likwidowała domy publiczne jedynie wówczas, gdy larum wokół konkretnych przybytków podnosiła prasa. A to następowało najczęściej wtedy, gdy prostytutki stawały się dla otoczenia nieznośnie. Na przykład hałaśliwie zachowywały się po nocach, i już nawet opłacony przez sutenerów dozorca kamienicy nie dawał rady, lub zaczepiały klientów w pobliżu kościołów, bożnic lub prestiżowych szkół dla panien. Trzeba zaznaczyć, że walka z lupanarami była trochę jak pojedynek z hydrą. Ladacznice po prostu przenosiły się ze „spalonego” mieszkania do drugiego - nieraz na tym samym piętrze tej samej kamienicy. Zresztą skala tego „biznesu” była w Warszawie ogromna. Według moich obliczeń, w mieście działało aż 500 sutenerów, których gangi toczyły ze sobą krwawe walki o strefy wpływów. Zachowały się o tym świadectwa i w prasie, i w aktach.

Skoro mowa o gangach. Czy można mówić o istnieniu organizacji mafijnych w przedwojennej Warszawie? Co Pan sądzi o legendarnych bossach jak „Tata Tasiemka” czy „Doktor Łokietek”?
Tę sprawę dosyć mocno rozdmuchał Jerzy Rawicz w swojej książce poświęconej obydwu postaciom. Przedwojenna warszawska prasa nie żyła aż tak mocno dokonaniami obu panów. Poza tym z przeglądanych przeze mnie dokumentów wynika, że obie postacie, tak mocno łączone ze sobą przez pisarza, wcale ze sobą blisko nie współpracowały. Funkcjonowały raczej obok siebie. "Doktor Łokietek" działa w świecie związków zawodowych i tym kanałem powiększa swoje wpływy. "Tata Tasiemka" z kolei, to były bojowiec PPS, który całe życie zawodowe wykazywał się walkach ulicznych z politycznymi przeciwnikami. Gdy po I wojnie światowej zmieniają się realia, on nadal robi to, co najlepiej umie robić. Tylko zamiast bić carskich funkcjonariuszy i politycznych konkurentów, okłada pałkami i ściąga haracze od biednych żydowskich handlarzy z Karcelaka. Oczywiście, grupy "Łokietka" i "Taty Tasiemki" mają pewne cechy struktur mafijnych, ale trudno mówić o nich jako o wielkich gangsterach na skalę porównywalną do np. gangów z Chicago lat 30. Słowem - to wielki mit.

Na koniec wróćmy jeszcze do cel Mokotowa. Czy już wtedy występowało tam zjawisko grypsery? Kto rządził "pod celami" na Rakowieckiej?
Grypserę trudno badać. Tropy tego zjawiska nieczęsto pojawiają się w więziennej dokumentacji. A już na pewno nie posiadamy materiałów, pozwalających odtworzyć język więźniów i ich rytuały. Znaleziono ślady wskazujące, że "pensjonariusze" Mokotowa sami próbowali się dzielić na "ludzi", czyli na grypsujących, i na "frajerów". Z moich badań wynika, że wśród "ludzi" dominowali złodzieje z Warszawy, a wśród "frajerów" osadzeni pochodzący ze wsi. Ci ostatni - na ogół rośli, silni i zdrowi - mogli z łatwością położyć jednym ciosem przeciętnego stołecznego rzezimieszka, chuderlawego i zniszczonego nadużywaniem alkoholu. Mimo to, to właśnie oni częściej padali ofiarami przemocy i byli wykorzystywani.


Aleksander Żurek, Józef Podgórski i Bazyli Kudraszew. Uciekinierze z warszawskiego aresztu w 1928 r.__

Dlaczego?
Stołeczni złodzieje na ogół znali się między sobą. Za kratami tworzyli układy, do których należeli i chrześcijańscy, i żydowscy osadzeni. W dodatku, jak wspomniano, mieli dobre relacje z "klawiszami". Słowem, samotni, rozbici i nieliczni osadzeni ze wsi po prostu nie mieli szans się im przeciwstawić. Byli całkowicie wyobcowani i zaszczuci.
Z pewnością za kratami występowała także przemoc seksualna. Akta wspominają jedynie o kilkunastu przypadkach gwałtów. Jednak moim zdaniem skala tego zjawiska była znacznie wyższa. W tamtej epoce po prostu nie mówiono o tym tak głośno jak dziś.

A czy z Rakowieckiej często uciekano?
Najbardziej spektakularna ucieczka miała miejsce w 1923 r. Jeden z więźniów zabił wówczas aż trzech strażników. Dokładnie opisywał to zdarzenie Urke Nachalnik w książce pt. "Żywe grobowce". Ostatecznie złapano go i rozstrzelano na stokach Cytadeli.
Statystyka zbiegów z Mokotowa wzrosła znacznie po otwarciu Ruchomych Ośrodków Pracy w latach 30. Z baraków ogrodzonych drutem kolczastym i pilnowanych przez dwóch strażników było znacznie łatwiej zwiać niż z murowanego więzienia. Jeden z osadzonych był tak bezczelny, że zbiegł, a po kliku dniach sam wrócił do obozu... taksówką. Tłumaczył się, że "musiał załatwić coś w domu".

Ciekawe jak skończył. Dziękuję bardzo za rozmowę

dr hab. Mateusz Rodak - pracownik naukowy Instytutu Historii PAN. Od początkó kariery naukowej bada margines społeczny w II Rzeczpospolitej. Jest autorem książek "Mit a rzeczywistość. Przestępczość osób narodowości żydowskiej w II Rzeczypospolitej. Casus województwa lubelskiego", a także "Pospolitacy, cuwaksi, powrotowcy. Osadzeni w Więzieniu Karnym Warszawa-Mokotów (1918–1939)". Jego artykuły o ciemnej stronie przedwojennej Warszawy ukazują się licznych periodykach naukowych. Obecnie pracuje nad monografią poświęconą przestępcom i przestępczości w przedwojennej Warszawie.

CZYTAJ TAKŻE: Adolf Rupp. Wicekról międzynarodowych kasiarzy i alfons z Woli. Był sławny na całą Warszawę

CZYTAJ TAKŻE: Przedwojenne gangi z Bazaru Różyckiego. Krępi bracia, "Kruk" i Szlamke "Świnia"

Bazar Różyckiego w latach 30. XX. Wejście od strony Ząbkowskiej

Przedwojenne gangi z Bazaru Różyckiego. Krępi bracia, "Kruk"...

W połowie lat 20. praca taksówkarza była niezwykle intratnym zajęciem. Jak podaje Sękowski, miesięczne zarobki taksówkarzy mogły sięgać ok. 800 zł, czyli nawet osiem razy tyle co robotnik budowlany. Nic więc dziwnego, że on także postanowił kształcić się w tym fachu. Oczywiście nie uczył się w żadnej szkole jazdy, bo takowe wówczas nie istniały, ale... jeżdżąc z zaprzyjaźnionym instruktorem-taksówkarzem na jego taryfie. Naturalnie z pasażerami – żeby nie było pustych przebiegów.

Egzamin składał się z trzech etapów. Najpierw trzeba było wykazać się znajomością budowy samochodów przed odpowiednim inżynierem. Potem zdać egzamin z przepisów drogowych (odpytywał zawsze policjant). A następnie zaliczyć „jazdy” z urzędnikiem z Urzędu Ruchu Kołowego. Sękowski otrzymał prawo jazdy z numerem 1243

(Na zdjęciu: Mężczyzna palący fajkę za kierownicą warszawskiej taksówki ze zwijanym brezentowym dachem nad miejscem kierowcy i z kabiną pasażerską wyposażoną w radioodbiornik ze słuchawkami. Widoczny klakson oraz boczne lampy elektryczne oświetlające taksówkę)

"Ksiuty w olejandrach", prostytutki i przekręty. Ciemna stro...

Jeden z warszawskich lokali

Gruby Josek. Legendarny warszawski szynkarz, ulubieniec elit...

od 7 lat
Wideo

Jak wyprać kurtkę puchową?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto