Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Ostatnie pożegnanie legendy AWF. Tomasz Jurek wspomina prof. Bernarda Woltmanna

redakcja
redakcja
Tak jak lekkoatletyka okazała się królewską dyscypliną Profesora, tak rzut oszczepem pozostał jego koronną konkurencją
Tak jak lekkoatletyka okazała się królewską dyscypliną Profesora, tak rzut oszczepem pozostał jego koronną konkurencją materiały AWF
Dziś o 12.30 na cmentarzu komunalnym ostatnie pożegnanie legendy AWF prof. Bernarda Woltmanna. Oto alfabet przygotowany przez prof. Tomasza Jurka poświęcony zmarłemu przed tygodniem naukowcowi.

B - jak Barta. Michał Barta (1943-1996) należał do najlepszych lekkoatletów - wychowanków B. Woltmanna. Specjalizował się w rzucie oszczepem i wraz z Kazimierzem Margolem tworzył w drugiej połowie lat sześćdziesiątych duet świetnych kołobrzeskich oszczepników. Wzorował się na legendarnym rekordziście świata Januszu Sidło, rywalizował z utytułowanym Zbigniewem Radziwonowiczem i Władysławem Nikiciukiem. Był nie tylko zawodnikiem, ale także studentem B. Woltmanna w kołobrzeskim Studium Nauczycielskim. Potem sam podążył drogą swojego mentora. Wiele lat pracował w Liceum Ogólnokształcącym w Kołobrzegu, gdzie stworzył prawdziwą szkołę rzutu oszczepem. Wyszli z niej najlepsi w swoim okresie polscy oszczepnicy: olimpijczyk z Sydney (2000 r.) -Dariusz Trafas, mistrz Polski- Mirosław Szybowski oraz wielu innych. Uczył nie tylko jak daleko rzucać, ale też trafnych wyborów życiowej drogi, nawiązując tym samym do postawy swojego trenera i nauczyciela, na którym się wzorował. Jako ciekawostkę można podać, że M. Barta był znawcą i hodowcą gołębi, natomiast jego młodszy brat Franciszek także był cenionym oszczepnikiem. Po przedwczesnej śmierci M. Barty jego następcy i uczniowie godnie uczcili pamięć swojego mistrza, organizując w Kołobrzegu zawody memoriałowe.   C - jak Clio. Muza historii i historyków od pół wieku przyświecała Profesorowi i wytyczała naukowe cele. Chociaż w szkole najbardziej lubił lekcje matematyki, a podczas studiów pasjonowały go przedmioty ścisłe i metodyczne, to jednak pracę magisterską napisał z historii kultury fizycznej. Nigdy tego nie żałował i od połowy lat sześćdziesiątych, będąc nauczycielem SN w Kołobrzegu, na dobre zainteresował się dziejami wychowania fizycznego, sportu i turystyki: początkowo w lokalnym wymiarze pogranicza polsko-niemieckiego, następnie w aspekcie ogólnopolskim i w perspektywie międzynarodowej. W badaniach historycznych bardzo pomocna okazała się świetna znajomość języka niemieckiego, przydatna zwłaszcza podczas analizy wielu niemieckich dokumentów i innych materiałów źródłowych. Profesor jako jeden z pierwszych polskich autorów odbył badania archiwalne w podzielonych jeszcze Niemczech i dysponował niezwykle cennymi danymi. Warto podkreślić, że wykorzystał przetłumaczone przez siebie materiały we własnych publikacjach, a część udostępnił swoim uczniom i współpracownikom. Nigdy nie odmawiał tłumaczenia tekstów z języka niemieckiego na polski, prowadzenia rozmów z niemieckimi partnerami oraz pomocy językowej podczas konferencji w Niemczech.   D - jak dziekan. Najdłużej pełnionym stanowiskiem przez Profesora były funkcje dziekana i prodziekana. Początkowo był prodziekanem (1971-1984), następnie dziekanem (1984-1987) i prorektorem (1987-1990, 1993-1999) oraz dyrektorem Instytutu (1999-2003). Nic zatem dziwnego, że współpracownicy i studenci gorzowskiej części AWF zwracali się do Profesora: Panie Dziekanie. Nawet później, po wielu latach, jakie upłynęły od zakończenia dziekaństwa, wielu dawnych studentów i zarazem absolwentów Profesora wołało na powitanie: dzień dobry Panie Dziekanie. Liczni absolwenci zapamiętali aktywnego dziekana, urzędującego w dziekańskim gabinecie nr 110. Pamiętają także życzliwość i odpowiedzialność, z jaką podchodził do każdej, także tej drobnej, z pozoru mało istotnej sprawy. Dziekan B. Woltmann lubił wszystkie sprawy załatwiać terminowo i punktualnie. Te cechy zjednały życzliwą wdzięczność ze strony zawsze poważnie traktowanych studentów oraz pracowników dziekanatu. Pedantyzm i rzetelność w bieżącym zarządzaniu udzielał się wszystkim paniom w gorzowskim dziekanacie, które do dzisiaj ciepło wspominają wymagającego i "poukładanego" szefa.   E - jak erudycja, elokwencja i elegancja, czyli trzy w jednym. Idąc słownym śladem znanej reklamy można powyższe określenia przypisać naszemu bohaterowi. W zgodnej opinii wielu osób, które dłużej bądź krócej z nim współpracowały, zawsze można pokusić się o taki wspólny mianownik głównych cech Profesora. Erudycja i elokwencja pomagały w działalności naukowej i pracy dydaktycznej. W zespoleniu z elegancją okazywały się przydatne w działalności promotorskiej. Obok kultury osobistej i nienagannego wyglądu B. Woltmanna charakteryzowało wyczucie taktu w relacjach ze współpracownikami, magistrantami i doktorantami. Nie dawał odczuć, że jest szefem (prorektorem, dziekanem, dyrektorem instytutu, kierownikiem katedry czy zakładu, promotorem i szefem seminariów). To ośmielało, nie krępowało wypowiedzi w dyskusjach, pozwalało spokojnie zebrać myśli. Elegancja i takt występowały również podczas licznych egzaminów. Podczas odpowiedzi, gdy student, lub o zgrozo doktorant, plótł androny lub wypowiadał się zbyt ogólnie, Profesor z wyrozumiałością zawsze naprowadzał nieszczęśnika na właściwe tory tematyczne. Dawno temu, gdy sam zbyt ogólnie odpowiedziałem na jedno z zagadnień egzaminu metodycznego dla nauczycieli w Zielonej Górze, Profesor krótko ocenił: interpretacja Pana była dość ogólna, ale za to bardzo indywidualna.   F - jak Francja. Francja oraz Niemcy były krajami największej aktywności Profesora za granicą. Wynikało to z faktu, że zapoczątkował badania nad dziejami kultury fizycznej w skupiskach polonijnych, nadając im wysoką rangę. W Gorzowie założył nawet Pracownię, potem Zakład, wreszcie Katedrę Polonijnej Kultury Fizycznej, którymi także kierował. Główny nacisk położył na rolę sportu w podtrzymaniu tożsamości narodowej Polaków w krajach osiedlenia. Należały do nich Francja i Niemcy, które często odwiedzał w celach naukowych. Odbył tam staże na Uniwersytecie Lilie III oraz na Uniwersytetach w Bochum i Münster. We Francji blisko współpracował z prof. Edmondem Gogolewskim. W Niemczech krąg jego naukowych partnerów był szerszy: Diethelm Biecking z Freiburga, Hans Langenfeld z Münster, Hans-Joachim Teichler z Poczdamu, Horst Ueberhorst z Bochum, by wymienić tych najbliższych, z którymi Profesor najdłużej współpracował. Dzięki kontaktom międzynarodowym, zapoczątkowanym jeszcze na przełomie lat 70-tych i 80-tych XX wieku, wchodził w skład władz międzynarodowych towarzystw historyków sportu: ICOSH, HISPA, ISHPES i CESH. Obok prof. Wojciecha Lipońskiego pozostaje najbardziej znanym i rozpoznawalnym historykiem kultury fizycznej z Polski w Europie i na forum międzynarodowym.   G - jak Grot. Wybitny poznański historyk prof. Zdzisław Grot był nie tylko związany z Uniwersytetem. Na początku lat pięćdziesiątych XX wieku podjął współpracę z Wyższą Szkołą Wychowania Fizycznego, w której rozwinął dydaktykę i badania naukowe z zakresu historii kultury fizycznej. Nadał rangę nowemu przedmiotowi, zarazem specjalności w naukach o kulturze fizycznej. Sam będąc prekursorem badań z dziejów wychowania fizycznego i sportu skupił wokół siebie grupę doktorantów i uczniów, m.in. Jerzego Gaja, Bernarda Woltmanna i Teresę Ziółkowską - późniejszych profesorów poznańskiej AWF. Obok klasycznych seminariów z udziałem licznego grona doktorantów lubił odbywać "rozmowy promotorskie" podczas długich spacerów. Jak wspominał B. Woltmann, wiele ważnych kwestii dotyczących pracy doktorskiej przedyskutował z prof. Z. Grotem właśnie "w drodze", na spacerze z promotorem. Żartowali wówczas, że właśnie tak powinny wyglądać seminaria w uczelniach sportowych, łącząc wysiłek intelektualny z fizycznym, w myśl hasła: w zdrowym ciele zdrowy duch. B. Woltmann zapamiętał często powtarzaną myśl prof. Z. Grota, adresowaną zwłaszcza do młodych adeptów historii, spod pióra których wychodziły zbyt szczegółowe i obszerne teksty: pamiętajcie, pisząc mało, powiedzcie jak najwięcej. Dla B. Woltmanna pozostał naukowym wzorem, często powracającym we wspomnieniach. H - jak Hauser. Prof. Przemysław Hauser z UAM wniósł wielki wkład w rozwój badań nad dziejami Niemców na ziemiach polskich w XX wieku. Już w latach 80-tych ubiegłego wieku nadał im godną rangę i opublikował pionierskie, wyważone ustalenia. W jego tekstach znalazły się po raz pierwszy wzmianki o roli kultury fizycznej w życiu ludności niemieckiej w Polsce do 1939 roku. Nie odmówił zaproszenia na wykłady podczas konferencji historyków sportu w Chycinie oraz sympozjum z dziejów kultury fizycznej mniejszości narodowych w Gorzowie Wlkp. Dopiero tam poznaliśmy i doceniliśmy wraz z prof. B. Woltmannem erudycję, wszechstronność i poziom naukowy naszego wybitnego gościa. Profesor nie krył, że właśnie tak powinny wyglądać badania mniejszościowe jak wykreował je i popularyzował poznański historyk. Wniósł on wiele świeżego powiewu, z którego skorzystali liczni historycy kultury fizycznej. Nie bez znaczenia okazała się bezpośredniość, życzliwość i otwartość prof. P. Hausera, który nie szczędził wielu cennych rad. Prof. B. Woltmann uczestniczył w jubileuszu 60-lecia, a ostatnio 70-lecia prof. P. Hausera.   I - jak Irena Woltmann. Ze zniszczonej Warszawy powojenny los przywiódł Irenę Karaszewską wraz z Mamą do Szczecinka. Tam ukończyła szkołę średnią i podjęła pracę. W 1957 r. poznała podczas wieczorku tanecznego nauczyciela miejscowego Liceum Pedagogicznego - B. Woltmanna. Dnia 23 sierpnia 1958 r. odbył się ich ślub. W tym samym czasie odbywały się lekkoatletyczne Mistrzostwa Europy w Sztokholmie, podczas których Polacy zdobyli rekordową liczbę 8 złotych medali. W czasie wesela rozgrywano bieg finałowy na dystansie 5 km. Nagle pan młody gdzieś zniknął, co wywołało poruszenie. Okazało się, że w sąsiednim pomieszczeniu wysłuchał relacji radiowej z biegu, zakończonego triumfem Zdzisława Krzyszkowiaka, i w szampańskim humorze powrócił na własne wesele. Poza tym epizodem, jak wspólnie żartowali o wydarzeniu sprzed lat, wszystko w ich 55-letnim związku było przewidywalne i toczyło się w symbiozie. Nie jest tajemnicą, że chociaż Profesor pełnił wiele funkcji, to w domu ministrem spraw rodzinnych i szefem pozostawała Pani Irena. Jako emerytowana nauczycielka Szkoły Podstawowej nr 7 w Gorzowie Wlkp. swoją karierę podporządkowała mężowi, tworząc Mu oraz córce Małgorzacie bezpieczną rodzinną przystań. Ponadto - towarzyska i życzliwa, przenikliwa obserwatorka, bardzo elegancka; słowem - wielka klasa.   J - jak Jerzy Gaj. Po raz pierwszy spotkali się w czasie studiów Profesora w WSWF w Poznaniu (1951-1954). Prof. J. Gaj był wtedy studentem starszego rocznika, a następnie asystentem. Potem połączyły ich wspólne zainteresowania historyczne i udział w seminarium doktorskim prof. Z. Grota. Ich drogi zbiegły się w 1976 r., gdy prof. Jerzy Gaj został prorektorem w Filii AWF w Gorzowie. Gorzowską placówką poznańskiej AWF kierował do 1987 r. Współtworzył Gorzowskie Towarzystwo Naukowe, działał w wielu regionalnych gremiach sportowych i społecznych. Wniósł wielki wkład w rozwój Filii, która w 1984 r. awansowała do rangi Wydziału. Przede wszystkim pozostawał wybitnym historykiem wychowania fizycznego, sportu i turystyki, autorem wielu syntez i monografii z dziejów kultury fizycznej w Polsce. Ogromny wkład prof. J. Gaja dotyczy historii turystyki w Polsce. Zainicjował badania, wdrożył przewody doktorskie i jest autorem wielu nowatorskich publikacji z tego tematu. Wraz z B. Woltmannem jest współautorem i współredaktorem kilku prac. Ich współpraca opierała się na wzajemnym szacunku i współdziałaniu dla dobra gorzowskiej placówki AWF. Wiele lat nie tylko mieszkali po sąsiedzku w domu - bliźniaku przy ul. Kopernika w Gorzowie, ale także pracowali we wspólnej Katedrze, a ich gabinety dzieliła tylko ściana. W 2011 r. prof. J. Gaj zakończył pracę w uczelni i jako emerytowany profesor korzystał z pokoju 114, tuż obok pokoju 115 prof. B. Woltmanna.   K - jak Kołobrzeg. Bałtycki kurort odgrywa ważną rolę w rodzinnej i zawodowej historii Profesora. Mieszkał tam 11 lat ( 1960-1971) i pracował w Studium Nauczycielskim. W latach 1968-1971 pełnił funkcję zastępcy dyrektora kołobrzeskiego SN. Był również trenerem (oczywiście lekkoatletyki. Czas kołobrzeski był dla Ireny i Bernarda Woltmannów okresem bujnego i ciekawego życia towarzyskiego i wspomnianych wcześniej sukcesów trenerskich. Profesorowi i Małżonce bardzo odpowiadała atmosfera tego miasta, które w wyniku centralnego planu odbudowy podnosiło się z morza ruin. Życiowe plany związane z Kołobrzegiem pokrzyżowała jednak reforma systemu kształcenia nauczycieli, w wyniku której miejscowe Studium Nauczycielskie w 1971 r. uległo likwidacji. Z Kołobrzegiem wiąże się najważniejsze rodzinne wydarzenie, dotyczące narodzin córki Małgorzaty, odtąd ulubienicy swojego Taty. Profesor potem żartował, że skoro on jest jedynakiem, żona - jedynaczką, to córka też pozostała jedynaczką i w 1994 r. wyszła za mąż ... także za jedynaka Artura Żebrowskiego. Państwo Woltmannowie wraz z rodziną córki Małgorzaty chętnie i często powracali do Kołobrzegu. Od wielu lat spędzali tam Święta Wielkanocne oraz prawie każdą dłuższą wolną chwilę. Cóż, tyle pięknych wspomnień...   L - jak lekkoatletyka. Dla większości znajomych Profesora sprawa jest jasna. On uwielbiał "królową sportu", czemu dał wielokrotne dowody od wczesnej młodości. Jako gimnazjalista uprawiał wszystkie dostępne gry i konkurencje lekkoatletyczne. Biegał, skakał, a najchętniej rzucał, zwłaszcza oszczepem. Organizował podwórkowe i szkolne zawody lekkoatletyczne. Wiele lat był trenerem w Szczecinku (1954-1960), Kołobrzegu (1960-1971) i Gorzowie Wlkp. ( 1971-1974), uzyskując stopień trenera I klasy. Potem wycofał się z czynnej pracy szkoleniowej i stał się szarą eminencją gorzowskiej "królowej sportu". Jako dziekan i prorektor pomagał jak tylko mógł akademickiej sekcji. Poszukiwał utalentowanych lekkoatletów - maturzystów, których zachęcał do studiów w Gorzowie i zapraszał do reprezentowania barw AZS-AWF. W ten sposób studia podjęło wielu świetnych zawodników, m.in. Iwona Jakóbczak, Katarzyna Pliszka, Renata Szykulska, Elżbieta Wolnik, Dariusz Biczysko, Zbigniew Graczyk, Jan Karol, Eugeniusz Krawsz, Ireneusz Madej, Mirosław Szybowski, Ireneusz Żurawicz i wielu, wielu innych. Profesor bardzo interesował się wynikami zawodów, zwłaszcza drużynowej ligi lekkoatletycznej. Miał swoje sposoby, aby zespół gorzowskich akademików wystąpił w najsilniejszym składzie. Zdarzało się, że osobiście sprawdzał stan wyjeżdżającej ekipy i w ostatniej chwili kompletował nieobecnych. Gdy ktoś nie wyjechał miał "pewny dywanik" u Dziekana (Prorektora).   M - jak muzyka. Będąc samorodnym talentem wcześnie nauczył się grać na akordeonie. W domu Profesora wiele lat stało także pianino. Dzięki umiejętności gry na akordeonie mógł występować wraz z kilkuosobowym zespołem na zabawach, weselach i innych uroczystościach. Zazwyczaj wyruszali rowerami, rzadziej pociągiem, peregrynując muzycznie w wielu miejscowościach powiatów chodzieskiego i wyrzyskiego. Tak minął okres liceum i studiów. Potem grywał rzadko, chętniej słuchając innych. Lubił muzykę poważną, szczególnie operową, ale nie stronił od popularnych programów muzycznych, np. "Jaka to melodia". W muzyczne ślady Taty poszła Małgorzata, która ukończyła Akademię Muzyczną w Poznaniu na Wydziale Wokalno-Aktorskim. Obecnie jest cenioną śpiewaczką operową i dydaktykiem w macierzystej Alma Mater oraz w AWF w Poznaniu. Prowadzi warsztaty muzyczne i koncertuje. Uzyskała doktorat na Akademii Muzycznej w Warszawie i nadal wzbogaca swój dorobek w zakresie sztuki muzycznej pod kątem przyszłej habilitacji. Umiejętnie łączy predyspozycje muzyczne naukowe B. Woltmanna, czym wzbudzała jego radość i poczucie spełnienia rodzicielskiego. Profesor przygotował dla żony i siebie mieszkanie obok córki na obrzeżu Poznania (w dzielnicy Zieliniec), gdzie zawsze mógł liczyć na jej wsparcie.   N - jak nauczyciel. Do 30 września 2012 r. Profesor pracował w AWF. Łącznie przepracował jako nauczyciel 58 lat, w tym 6 lat w Liceum Pedagogicznym w Szczecinku (1954-1960), 11 lat w Studium Nauczycielskim w Kołobrzegu (1960-1971) i 41 lat w AWF w Gorzowie (1971-2012). Równolegle był związany ze wspomnianą wcześniej WSN w Słupsku (1970-1971) oraz Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie (2003-2004), Wyższą Szkołą Humanistyczno-Ekonomiczną we Włocławku (2004-2009), a także Szkołą Wyższą im. J. Rusieckiego w Olsztynie (2009-2010). Używając nomenklatury sportowej można stwierdzić, że zawsze utrzymywał wysoką formę dydaktyczną. Pozwalała na to wzorowa organizacja i planowanie wszystkich działań na długo przed ich realizacją. Do zajęć zawsze był przygotowany, co podkreśla kilka pokoleń jego uczniów i studentów. Właśnie uczniowie stanowią lustrzane odbicie nauczyciela. Nawet tak uporządkowany wykładowca nie potrafił precyzyjnie oszacować pełnej liczby wszystkich swoich uczniów, którzy w ciągu prawie sześciu dekad uczestniczyli w ćwiczeniach, wykładach, seminariach i innych zajęciach Profesora. Jak twierdził, nie prowadził tego typu statystyk, ale z pewnością liczba wypromowanych magistrantów i dyplomantów przekroczyła tysiąc. Większość z nich jako absolwenci studiów pedagogicznych podjęła pracę w szkolnictwie, wielu zostało dyrektorami szkół. We wdzięcznej pamięci zachowali obraz swojego wychowawcy.   O - jak osiemdziesiąt. Osiem dekad życia skłoniło do podsumowań i ocen. 9 listopada 2012 r. Profesor rozpoczynał bowiem przysłowiowy dziewiąty krzyżyk. Mówił o tym z dystansem i zarazem pokorą do upływającego czasu. Uważał, że pochodzi z długowiecznej rodziny, w której spotykało się nawet stulatków. Mam jeszcze wiele czasu, aby dokonać pełnego bilansu życiowej drogi - twierdził. Rzeczywiście, Jubilat chętnie podsumowuje kolejne etapy życia, natomiast nie kwapił się do globalnego szacunku wszystkich pracowitych lat. Pomimo definitywnego zakończenia pracy w uczelni Profesor snuł plany naukowe na przyszłość. Zdawał sobie sprawę, że należy zakończyć badania nad Polonią i podsumować je wydaniem książki o dziejach polonijnej kultury fizycznej w XIX i XX wieku. Podjął taką próbę wraz z prof. Markiem Szczerbińskim – znakomitym specjalistą z zakresu tego tematu. Mam jeszcze wiele czasu - żartował B. Woltmann odpowiadając na pytanie o zawodowe i naukowe plany. Przecież liczę dopiero 20 lat, by po chwili dodać - do stu.   P - jak Puczyński. Żyjący w latach 1931-2011 dr Włodzimierz Puczyński był jednym z najbliższych przyjaciół Profesora. Znali się niemal "od zawsze", jeszcze ze "szczecineckiego i kołobrzeskiego" okresu życia B. Woltmanna. Przyjaźnili się nie tylko obaj panowie, ale także ich żony. W Puczyński został ściągnięty przez Profesora do Gorzowa w 1972 r. Był świeżo po doktoracie, dysponował wielkim doświadczeniem jako nauczyciel i metodyk wychowania fizycznego. Taki fachowiec był bardzo potrzebny w nowej Filii AWF. Z uczelnią związał się aż do przejścia na emeryturę w 1992 r. Pracował na stanowiskach adiunkta, starszego wykładowcy i docenta, pełnił też funkcję prodziekana i prezesa klubu AZS-AWF Gorzów Wlkp. Słynął z trzech rzeczy: był bardzo oszczędny, znakomitym mówcą i absolutnym abstynentem. Ostatnie lata życia przechorował, lecz zawsze pozostał optymistą i nie dopuszczał wręcz wieści, iż jest ciężko chory. Jako emeryt zawsze uczestniczył w uczelnianych spotkaniach opłatkowych, co wymagało od niego nie lada heroizmu. Ostatni raz spotkali się w uczelni 27 stycznia 2011 r. z inicjatywy Profesora. Otrzymał W. Puczyński serdeczne życzenia z okazji jubileuszu 80-lecia. Był szczęśliwy, że mógł spotkać się, jak powiedział - ostatni raz w swojej uczelni. Widać było, że jest bardzo chory i powoli gaśnie.   R - jak rzut oszczepem. Tak jak lekkoatletyka okazała się królewską dyscypliną Profesora, tak rzut oszczepem pozostał koronną konkurencją. Rozkwit jego kariery przypadł na okres studiów, gdy startował w szeregach KKS "Kolejarz" Poznań. Rywalizował m.in. z braćmi Glempami, z których Józef został potem Prymasem Polski. W sportowym dzienniczku Jubilata zachował się rekord życiowy z 1954 roku, wynoszący 54,12 m. Potem był twórcą kołobrzeskiej szkoły rzutu oszczepem, biorąc wzór ze słynnego twórcy polskiej szkoły rzutu oszczepem - Zygmunta Szelesta. Jeden z oszczepów pozostawił na pamiątkę. Cóż, sentyment pozostał na całe życie. W ostatnich latach lekkoatletyczne zainteresowania Profesora zaowocowały ukazaniem się trzech ciekawych prac pod Jego redakcją, dotyczących rozwoju "królowej sportu" w Polsce w 75-leciu działalności Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, dziejów tej dyscypliny na ziemi lubuskiej oraz życia wybitnego trenera i twórcy Wunderteamu - Jana Mulaka. Profesor był także promotorem wyróżniającej się pracy doktorskiej autorstwa Stanisława Zaborniaka, ukazującej fascynujące początki lekkoatletyki na ziemiach polskich pod zaborami.   S - jak Szamocin. Niewielkie miasteczko w pobliżu Noteci, na pograniczu Pomorza i Wielkopolski, było małą ojczyzną Jubilata. Tutaj urodził się w olimpijskim 1932 r., wkrótce po zdobyciu złotych medali przez Stanisławę Walasiewicz i Janusza Kusocińskiego. Imię otrzymał po dziadku, a drugie Kazimierz – po drugim dziadku, zgodnie z utartą rodzinną tradycją. Jedynemu dziecku Matyldy i Franciszka Woltmannów dzieciństwo upłynęło nadzwyczaj spokojnie. Z tych lat pamięta wspólne zabawy z psami myśliwskimi ojca, który polował. Zapamiętał ich imiona: Flora i Diana, gdyż często gościł w ich budzie. Beztroskie lata przerwał wybuch wojny. W miasteczku, gdzie wcześniej zgodnie mieszkali Polacy, Niemcy i Żydzi zapanowała wrogość. Żydów wkrótce wywieziono, zaś polskie dzieci trafiły do niemieckiej szkoły. Ojciec zginął w ostatnich dniach wojny, prawdopodobnie wskutek postrzału. Odtąd synem opiekowała się matka. Do szkoły średniej dojeżdżał pociągiem do pobliskiej Chodzieży, natomiast podczas studiów mieszkał na stancji ze swoim serdecznym przyjacielem Ryszardem Bruderkiem. Gdy w 1954 r. ukończył WSWF w Poznaniu wyjechał do pracy w Szczecinku, który wybrał spośród trzech ofert pracy. Tak zakończył się szamociński etap życia B. Woltmanna. Pozostała tam matka, którą w miarę możliwości zawsze odwiedzał, aż do 1997 r., gdy zmarła w wieku 89 lat.   T - jak twórczość. Spuścizna naukowa Profesora liczy ponad 250 publikacji, w tym wiele książek autorskich, współautorskich, pod redakcją i współredakcją. Ale to tylko część jego dorobku, chociaż najlepiej znana. Mniej znaną część twórczości stanowią liczne opinie wydawnicze, recenzje doktorskie, oceny dorobku habilitantów, analizy sylwetki naukowej kandydatów do tytułu profesora. Szczególny wymiar działalności naukowej nadał Profesor promotorstwu prac doktorskich. Po przybyciu do Gorzowa jako docent zorganizował grupę doktorantów. Systematycznie, średnio raz w miesiącu, odbywały się seminaria z udziałem kilku osób. Podczas seminariów dyskutowano, czytano fragmenty prac, słuchano krótkich wykładów metodologicznych i zaleceń Profesora. Życzliwie wysłuchiwał doktorantów, po czym odpowiadał, że generalnie wszystko jest ok., wiele należy jeszcze poprawić. Nie chciał urazić i zrazić doktoranta i był taktowny. Nie lubił niewolniczych więzi między promotorem a doktorantem oraz układu heliocentrycznego wokół szefa. Może właśnie dlatego wypromował aż 21 doktorów.   U - jak uczelnia, czyli Akademia Wychowania Fizycznego im. E. Piaseckiego w Poznaniu. To uczelnia, którą B. Woltmann ukończył w 1954 r., w której doktoryzował się w 1970 r. oraz pracował w latach 1971-2012. Pozostawał najdłużej zatrudnionym wykładowcą akademickim w gorzowskiej placówce AWF (ogółem 41 lat) oraz jednym z najdłużej pracujących nauczycieli w całej poznańskiej Alma Mater. A przecież początkowo miał związać się z Wyższą Szkołą Nauczycielską w Słupsku, z którą nawet krótko współpracował po uzyskaniu doktoratu w roku akademickim 1970/1971. Jednak wizja tworzenia zamiejscowego ośrodka AWF w Gorzowie Wlkp. okazała się ciekawsza. Ówczesny rektor poznańskiej uczelni, prof. Stefan Bączyk, prorektor i pełnomocnik rektora prof. Zbigniew Drozdowski oraz desygnowany na prorektora ds. Filii dr Lech Erdmann zdołali przekonać młodego doktora, aby z Kołobrzegu przeniósł się nie do Słupska, lecz do Gorzowa. Po latach Profesor wracał do tego ważnego momentu: zaryzykowałem i nie żałuję, gdyż tworzenie od podstaw nowego ośrodka akademickiego dało mi wiele satysfakcji i autentycznej radości. Do Gorzowa przybył w sierpniu 1971 r. i był od 15 sierpnia pierwszym pracownikiem powołanej 21 kwietnia 1971 r. Filii ówczesnej Wyższej Szkoły Wychowania Fizycznego. Nie krył zaskoczenia, gdyż wcześniej tylko raz był w tym mieście jako zawodnik w 1952 r. i zapamiętał jako morze ruin, pośród których włóczyły się sfory bezpańskich psów.   W - jak wdzięczność. Niekiedy spotykamy opinie, że słowo wdzięczność powinno zostać wykreślone ze współczesnych słowników. Dominujący egoizm i wyścig po jak najwyższe cele uświęca wszystkie środki. W rozgardiaszu codzienności zapominamy o tych, którzy nas wspierali i bardzo nam pomogli. Na szczęście Profesor nie doświadczył zbyt wielu takich sytuacji. Tylko sporadycznie osoby, którym pomógł, odwróciły się od niego, gdy tylko uzyskały awans i nie był im potrzebny. Po prostu - sprawa załatwiona. A przecież wielu z nas wydobył z zaścianka, załatwił atrakcyjną i prestiżową pracę, dał szansę awansu naukowego i zawodowego, wreszcie pomógł zdobyć upragnione mieszkanie. Utorował karierę akademicką wielu z nas i pozwolił rozwinąć skrzydła. W chwilach trudnych nigdy nie odmówił pomocy i pozostawał wobec swoich współpracowników bardzo lojalny. Dzisiaj w imieniu wszystkich wdzięcznych beneficjentów szczodrości Profesora bardzo dziękujemy.   

od 7 lat
Wideo

Jak wyprać kurtkę puchową?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto