Różne statki, różni kucharze, różne jedzenie. Najważniejsza jest jego kaloryczność i obfitość. Do stołu siadało się 5 razy na dobę: 08.00 - śniadanie, 12.00 – obiad, 16.00 – podwieczorek, 20.00 – kolacja i od 00.00 do wyczerpania zapasów – nocne porcje.
Niespotykanym wcześniej (a i później również) był biały halibut w galarecie. Moje panie – palce lizać. Nie dość, że ta ryba sama bardzo rzadko trafia do sieci, to jeszcze trzeba specjalnego zezwolenia „starego", aby go podać na stół (i to tylko na święta). Za tą rybę w glazurze dostawało się fajne pieniądze!
Drugim takim daniem był świeżo uwędzony halibut niebieski (to, co serwują na Wybrzeżu – to jest właśnie niebieski, ale po rozmrożeniu). Na pokład przetwórni specjalnie w tym celu były zabierane blaszane beczki, drewno oraz cegły i gruba blacha. Wyobraźcie sobie – schodzi człowiek z wachty, zziębnięty, a tu na stoliku w kabinie leży świeżo zdjęty z drutu uwędzony halibut – jakieś 2 kg mięsa.
Na burtowcach – oprócz śledzia z pierwszej solanki (gdzieś po 20 godzinach od zasolenia), można było sobie zrobić makrelę – wypatroszyć, umyć, nadziać przyprawami i cebulką, owinąć w pergamin i udusić w sosie własnym na kotle parowym w maszynowni. Kurczę, ślinka mi leci...
Również na burtowcach jadłem po raz pierwszy kurczaka nadziewanego białą kiełbasą. Smakował mi, nawet przy mojej awersji do kurczaka.
Na Georges Bank czasem w sieci trafiały się ostrygi – taka muszla prosto z wody, podważona nożem jedna część i odcięty od niej zwieracz, wyrzucona „galaretka" – został czyściutki kawałek mięsa – zwieracza, który pokropiło się sokiem z cytryny i zjadało prosto z muszelki. Pycha!!
Natomiast nie miałem zdrowia do tłuczenia skorup homarów – nigdy ich nie jadłem.
Ale ze wszystkiego najbardziej smakowały świeże warzywa po wizycie w porcie. Nie mogliśmy się ich najeść. Pomidory, ogórki, kalafiory brokuły – w każdej postaci smakowały.
I jeszcze – kupowany w Anglii chleb „Kontynentalny". Boh moj, jak on smakował!
Ale zdarzały się i inne „przysmaki"... Na „Radomce" zepsuła nam się chłodnia – byliśmy już w drodze do Gdyni, na Atlantyku. Żeby było co jeść, zapasy z chłodni przeniesiono do ładowni, do ryby.
Prawie tydzień jedliśmy chleb, herbatę i wędlinę z puszek. Reszta do wyrzucenia.
Był i makaron – turysta (sam chodził po stole). Nic to nie przeszkadzało - robaki odłowione i wyrzucone, makaron zjedzony.
Na „Cetusie" pływałem razem z Łomżyniakiem – synem mojej nauczycielki polskiego w I klasie liceum. On był technologiem – odpowiadał za prawidłowe zagospodarowanie wszystkiego, co złowiliśmy. Umiał robić lody – ale potrzebował sproszkowanych jaj. To dla niego podkradaliśmy szefowi kuchni (na pocieszenie dostawał też porcję). Chyba nigdy tak mi lody śmietankowe nie smakowały!.
Na dodatek – łowiliśmy dorsza w czasie sztormu i trzeba było zrobić zwrot. Nie uprzedziliśmy kuchni, żeby się zabezpieczyli – cały obiad poszedł między gretingi, na podłogę. Musieliśmy obejść się smakiem.
Więcej nie pamiętam (zabrzmiało to jak w konfesjonale :)
Aha! Na śniadanie zawsze jajka pod wszelkimi możliwymi postaciami – gotowane na twardo, na miękko, jajecznice (jakie i z czym sobie człowiek zamarzył), omlety...
Ja na kolacje jadałem kiełbasę z wody – na jedno posiedzenie taką puszkę kilogramową załatwiałem bez problemu.
Zaraz po wyjściu w morze – na koi pojawiał się przydział cytryn i kawy – nawet przy piciu mocnej, jaką nauczyłem się pić i przy piciu 4 -5 kaw na dobę , prawie zawsze wystarczało. A jak nie, to się dokupowało w porcie.
Teraz to już naprawdę koniec.
Manro
echodnia.eu Świętokrzyskie tulipany
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?